poniedziałek, 13 czerwca 2016

Sobotnie kino - odcinek 10

Zapomniany cykl "sobotnie kino" dosłownie na chwilę wraca do łask. I tak też będę go traktował, jako zapychacz pomiędzy dłuższymi recenzjami. Jak zwykle znajdziecie tutaj krótsze opinie odnośnie trzech kompletnie różnych produkcji. Tekst jest luźny i nie trzyma się specjalnie wytyczonych w dłuższych recenzjach standardów. W tym odcinku dla każdego coś miłego, jest horror, jest dramat/thriller o gangach, ale też niskobudżetowe sci-fi z lat 90-tych.


Visions
(Mroczne wizje)

Gatunek: horror
Rok: 2015
Kraj: USA

Jeżeli jesteście fanami "Piły VI" i "Piły VII" to pewnie nie muszę Was przekonywać do sięgnięcia po "Visions". Reżyserem tego kompletnie niewyróżniającego się horroru jest Kevin Greutert. Gość, który brał udział w powstaniu każdej części "Piły"...jako montażysta. Na stołku reżysera zasiadł dopiero przy okazji części szóstej i siódmej. I nie wiem, czy były to dobre filmy, bo straciłem zainteresowanie tym cyklem w okolicach trzeciej odsłony. "Visions" to jednak zupełnie inna para kaloszy. Młode małżeństwo rzuca wszystkie swoje pieniądze i kupuje ziemię, na której zamierza uprawiać winorośle, z których będzie wytwarzać wino. Oczywiście nic nie dzieje się bez przyczyny, ta wyprowadzka jest po części efektem traumy jaką kobieta przeżywa po spowodowaniu wypadku samochodowego, w wyniku którego ginie dziecko (nie jej). Kiedy bohaterka zachodzi w ciążę zaczynają ją prześladować dziwne wizje. A to widzi zakapturzoną postać, a to jakąś plamę krwi, zdarza się też, że coś ją pchnie na podłogę, itp. Oczywiście wszystko to ukazuje się tylko jej oczom, przez co staje się coraz bardziej obca w oczach swojego męża. Kryzys się pogłębia, a kobieta wpada na pomysł, że dom, który kupili może być nawiedzony lub przeklęty. Oczywiście wychodząc z takiego założenia zaczyna doszukiwać się jakichś dziwacznych wydarzeń z przeszłości tego przybytku.

Prawdę mówiąc ostro się wynudziłem oglądając "Mroczne wizje" i jedynie uroda Isly Fisher, aktorki wcielającej się w główną rolę spowodowała, że dotrwałem do napisów końcowych. "Visions" to generyczny horror o tajemniczych wizjach z twistem wywracającym wszystko do góry nogami. Z kolei kompletnie nietrafionym pomysłem było obsadzenie "Sheldona Coopera" do roli mega poważnego lekarza prowadzącego ciążę głównej bohaterki. Jeżeli macie ochotę na niczym niewyróżniający się horror to śmiało sięgajcie po "Visions".






The Guvnors

Gatunek: dramat/thriller
Rok: 2014
Kraj: UK

"The Guvnors" to film typowo brytyjski, bo jacy filmowcy jeszcze lubują się w przedstawianiu kolejnych historii o osiedlowych gangolach terroryzujących spokojnych mieszkańców? Są jeszcze dwa sztandarowe tematy filmów brytyjskich - życie skinheadów i życie kiboli. Oczywiście wszystkie te historie są odpowiednio ubarwiane, żeby widz co chwilę przecierał oczy ze zdumienia, że takie sytuacje mają miejsce w realnym życiu. Reżyserem "The Guvnors" jest niezbyt doświadczony Gabe Tuner, który jak na razie ma na swoim koncie dwa filmy dokumentalne związane z piłką nożną. I "The Guvnors" też po części związany jest z piłką (chociaż w niewielkim stopniu). W latach 90-tych gang młodych gniewnych rządzi w londyńskich blokowiskach. Nazywają siebie "bonzami", ich przywódcą jest krewki Mitch. Jednak po jakimś czasie z przyczyn osobistych chłopak postanawia zerwać z przeszłością, wyjeżdża z Londynu i zaczyna nowe życie. Jego koledzy z braku przywódcy też znajdują sobie inne zajęcia. Jakieś 20 lat później na ulicach Londynu zaczyna rządzić nowa generacja młodych gangsterów, których przywódcą jest pozbawiony hamulców Adam. Grupa dowodzona przez wspomnianego chłopaka jest brutalna i nie cofa się przed niczym w razie nieposłuszeństwa, czy przy próbie współpracy z policją. Jednak Adam nie potrafi wzbudzać szacunku, jakim cieszyli się "bonzowie". W związku z tym postanawia wyzwać do walki dawną ekipę trzęsącą pobliskimi osiedlami Londynu.

Prawdę mówiąc daleko "The Guvnors" do świetnego "Harry Brown", który podejmuje bardzo podobną tematykę. Film tak naprawdę bazuje na kliszach, które widzowie zaznajomieni z produkcjami traktującymi o młodocianych osiedlowych gangach znają doskonale. Gabe Turner w swoim obrazie stara się połączyć tematykę kibicowską (delikatnie się o nią ociera, przy okazji starając się zaprezentować jej etos) i gangsterską. Jeżeli lubicie tego typu klimaty, w których następuje dosłowny konflikt pokoleń to "The Guvnors" może Wam się spodobać. Kino brytyjskie pełną gębą, chociaż oglądając ten film miałem wrażenie, że można było wycisnąć zdecydowanie więcej z tej tematyki. Ale dla tych londyńskich slumsów warto rzucić okiem na "The Guvnors"...chociaż to i tak nie to samo co w "Harry Brown".






Space Marines
(Komandosi przestrzeni)

Gatunek: sci-fi
Rok: 1995
Kraj: USA

John Weidner to jeden z szeregowych reżyserów, którzy w latach 90-tych zasypywali wypożyczalnie kaset VHS kolejnymi bublami. Jednak te w większości tragicznie słabe produkcje i tak cieszyły się sporą popularnością, bo przecież trzeba było przerobić cały asortyment wypożyczalni, a magnetowid nie mógł stać bezczynnie. "Komandosi przestrzeni" to typowy niskobudżetowy film sci-fi z lat 90-tych. W obsadzie można znaleźć już niemłodą Meg Foster (to ta babeczka o hipnotyzujących oczach znana chociażby z "Oni żyją"), czy Edwarda Alberta, którego kojarzę głównie z roli złoli (a tutaj dla odmiany gra pozytywną postać). John Weidner snuje opowieść o zmaganiach elitarnego oddziału kosmicznych komandosów dowodzonych przez kapitana Gray'a z Brygadą Nieskończoności (piratami), której lideruje niezrównoważony psychicznie pułkownik Fraser. Złole porywają wiceministra Zjednoczonych Planet i oczekują za niego okupu w wysokości 20 kg złota...które zostaje przez dyplomatów przyniesione w niewielkim neseserze. Później porywają jednego z dyplomatów i wysuwają kolejne żądania. "Space Marines" to taki film będący zabawą w kotka i myszkę.

Nie muszę chyba pisać, że wszystko tutaj opływa w taniochę i jest niesamowicie drewniane? Poczynając na grze aktorskiej, scenach akcji i na efektach specjalnych kończąc. Przy czym scenariusz składał się chyba z samych dziur. Nic tutaj nie ma sensu, kolejne posunięcia oddziału komandosów są idiotyczne, zresztą piraci wcale im nie ustępują w tej kwestii. Rozkazy dowództwa Zjednoczonych Planet ograniczają się do takich taktycznych zawiłości jak "odeprzeć atak wroga", lub "przeprowadzić atak na wroga". Do tego ekipa tytułowych marines to typowa luzacka gromadka nijakich postaci. A to ktoś sypnie nieśmieszny żartem, a to któryś z weteranów nastraszy żółtodzioba. Standard i sztampa. Ale dzięki tego typu zagrywkom podczas projekcji czułem jak bardzo mój mózg odpoczywa, kompletnie nie angażując się w to co dzieje się na ekranie. Dosłownie się wyłączył, a oczy nieruchomo wpatrywały się w telewizor. Serio, jeżeli chcecie, żeby Wasz mózg poczuł ulgę i chociaż na chwilę się zatrzymał to śmiało zapuszczajcie sobie "Komandosów przestrzeni" (specjalnie strzelam tutaj polskim tytułem, bo ten idealnie oddaje kiczowatość tej produkcji). Gwarantuję, że jeszcze przed pojawieniem się logo "Space Marines" Wasz mózg kompletnie się wyłączy.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz