czwartek, 5 marca 2015

Maratonowe shorty #2


Jak widać dość szybko doszło do drugiego odcinka "Maratonowych shortów". Ale wraz z drugą odsłoną nastąpiły też zmiany - jedne wymuszone, drugie trochę mniej, a część zmian to pewnie efekt naszego niedopatrzenia. Tym razem autorów shortów jest tylko dwóch - to pierwsza zmiana. Nie bawimy się w opisywanie fabuły filmów, bo to wszystko można przeczytać w sieci, a dzięki temu unikniemy niepotrzebnych powtórzeń - to druga zmiana. Zresztą jeżeli kogoś dany film zainteresuje po przeczytaniu naszych opinii to zawsze może jeszcze się zapoznać z trailerem, który jest wrzucony pod każdym tekstem. Jedno jest natomiast pewne - znajdziecie tutaj jak zwykle kilka perełek, ale też sporo gniotów, których lepiej w ogóle nie tykać.

Autorzy: Luskan13, Est

Wyrmwood
(2014; horror/akcja; Australia)

Luskan13:
Super, że takie produkcje powstają. Film był finansowany przez fanów na kickstarterze i robiony przez miłośników kina niszowego z Australii. Wyrmwood to Mad Max w świecie zombie i to połączenie wypada bardzo dobrze. Fabuła niczym z gry komputerowej, nie jest to jednak tutaj zarzut, bo poprowadzona jest wyśmienicie. Scenografia zapada w pamięć a aktorzy, mimo że nieznani zupełnie wypadają bardzo przekonująco w swoich rolach. Film to duża, pozytywna niespodzianka dla mnie i chciałbym zobaczyć jego kontynuację. Stawiam go w szeregu z takimi produkcjami jak Dead Snow i Iron Sky. 8/10

Est:
"Wyrmwood" to produkcja, która naprawdę dobrze się zapowiadała. Taki film o zombiakach w świecie rodem z serii "Mad Max". Finalnie okazało się, że nie ma tego post-apo, ale w "Wyrmwood" i tak pokazano sporo ciekawych rozwiązań, których do tej pory w tego typu produkcjach nie było. I z jednej strony widać, że to film nakręcony przez amatorów, a z drugiej momentami sprawia wrażenie bardzo profesjonalnej produkcji. W każdym razie jest to obraz, który może się podobać i mi w sumie wpadł w oko. Nie jest to może produkcja, którą zapamiętam na długie lata i będę do niej wracała co jakiś czas, ale na pewno zaliczyłbym ją do tych udanych obrazów z zombie w roli głównych złoli. A najjaśniejszym punktem tej produkcji jest doktorek przeprowadzający eksperymenty na ludziach i zombiakach. Od razu widać, że medycyny uczył się od samego doktora Mengele. 6,5/10



Vice
(2015; akcja/sci-fi; USA)

Luskan13:
Najnowszy obraz z Brucem Willisem to gniot, jakich mało. Film science fiction o jakiejś dzielnicy kontrolowanej przez korporację, która pozwala na wszystko. Booooriiiiiing… W filmie gra także Thomas Jane znany na przykład z „The Mist”. Film zupełnie nieudany, w ogóle mnie nie zaciekawił i męczyłem się na nim. Willis wystąpił w nim pewnie po to żeby mieć na rachunki. Wyglądało jakby jego sceny nagrano w góra dwa dni. Film kosztował 10 mln dolarów, z czego większość pewnie poszła na niego. Nie polecam, strata czasu. 3/10

Est:
Bruce Willis od bardzo dawna nie ma szczęścia do filmów. "Vice" raczej chwały mu nie przyniesie, zresztą jego rola jest tutaj tak marginalna, że równie dobrze mogłoby go w ogóle nie być na ekranie. Ciągle siedzi w jednym pomieszczeniu i tylko wydaje rozkazy. I w sumie w tej produkcji nie ma żadnej historii, nuda leje się tutaj strumieniami i ciężko jest wytrzymać do napisów końcowych. Po co w ogóle powstał ten film? Chyba tylko po to, żeby pokazać Thomasa Jane'a w śmiesznej fryzurze. Bo przecież nie po to, żeby przedstawić utopijną dzielnicę, w której za pieniądze można zrobić wszystko. 1/10



Whiteout
(2008; akcja/kryminalny; USA/Kanada/Francja/Turcja)

Luskan13:
Czytałem niedawno komiks Grega Rucki pod tytułem „Zamieć”. Komiks jest genialny, to kryminał osadzony na Antarktydzie z dwiema twardymi kobietami w rolach głównych. W 2009 Dominic Sena wziął się za jego adaptację i zaangażował do głównej roli znaną Kate Beckinsale. Umiejętności aktorskie Kate są mocna dyskusyjne, ale wizualnie prezentuje się ładnie. Niestety film oprócz miłych dla oka scenerii nie ma kompletnie nic do zaoferowania. Trąci nudą na kilometr, a fabuła oryginału jest potraktowana po macoszemu. Nie udało się twórcom uchwycić klimatu komiksu. Szkoda bardzo, bo historia Rucki zasługuję na lepszą adaptację. Może kiedyś… 4/10

Est:
Miała być ekranizacja świetnego komiksu. Miała być orgia dla oczu, w końcu w roli głównej w tym filmie pojawia się Kate Beckinsale. Finalnie okazało się, że cała akcja w tej produkcji ogranicza się do łażenia po mrozie, latania samolotem po mrozie, znowu łażenia po mrozie...i w sumie tyle. Do tego zabawne, że stacja badawcza na Antarktydzie jest usiana imprezowymi studenciakami, którzy w sumie bardziej przypominają modeli z czasopism dla nastolatek. No cóż, szkoda, że próba rozwiązania zagadki śmierci jednego z naukowców przez główną bohaterkę jest tak nudna, że ciekawiej patrzyło mi się na padający w filmie śnieg. Jednak cały czas czekałem na jakiś zwrot akcji, coś co przykuło by moją uwagę. Nic takiego nie nastąpiło. Nawet Kate Beckinsale przez cały film (poza pierwszą sceną) łazi ubrana w grube swetry, zimowe kurtki, więc nie ma co oglądać. Słabo. 3/10



The Scorpion King 4: Quest For Power
(2015; przygodowy/fantasy/akcja; USA)

Luskan13:
Uhhh ktoś dalej ciągnie przygody Króla Skorpiona, postaci, która pojawiła się pierwszy raz w "Mumii" i później miała swoją oddzielną serię. The Rock w grobie by się pewnie przekręcił jakby mógł, ale na szczęście ma się dobrze i tryska zdrowiem i intratnymi kontraktami filmowymi.  Za to seria, którą zapoczątkował pełza po dnie bezguścia. Obraz bardzo kiczowaty, w swojej nieporadności naśladujący stare seriale takie jak Hercules z Kevinem Sorbo czy Xena. Żarty są przeokrutnie słabe i nieśmieszne, ale co tam, jedziemy dalej z tym koksem i dobrze się bawimy. Film, choć słaby i irytujący potrafi rozśmieszyć tym, że jest tak niedorobiony. Za to można na ekranie zobaczyć wielu ciekawych aktorów, niektórych nawet znanych takich jak: Rutger Hauer, Michael Biehn, Esme Bianco, Lou Ferrigno i sam Don "The Dragon" Wilson (który gra tutaj jakiegoś typa ze straży, który szybko ginie na początku filmu). 4/10

Est:
Ten film to prawdziwa petarda. Po trzeciej części przygód Króla Skorpiona, która starała się być poważna niczym fantasy od Uwe Bolla, nie spodziewałem się niczego dobrego po czwartej odsłonie. I pewnie dlatego dałem się zaskoczyć. "Quest For Power" to film jakością przypominający serial "Hercules" z Kevinem Sorbo w roli tytułowego herosa. Król Skorpion szybko zostaje zdradzony przez swojego Jolaosa i musi uzbierać nową drużynę. Oczywiście jak w klasycznym filmie fantasy później należy wyruszyć na epicką przygodę i tak też się dzieje. Przy czym w "Quest For Power" nie ma typowych schematów dla produkcji fantasy. Magia miesza się tutaj z nauką i nawet jedna z postaci ciągle o tym nawija. Zresztą zachowuje się niczym Leonardo da Vinci konstruując jakieś przedziwne machiny jak "rąbomat" (takie urządzenie do rąbania drewna napędzane wodą). Oczywiście w filmie nie brakuje bzdurnego humoru, którego przecież też było pełno w serialu "Hercules". Tak naprawdę "The Scorpion King 4" to tragiczne widowisko, ale jednocześnie niosące ze sobą całą masę prostackiej rozrywki. Gdyby ten film trafił w latach 90-tych do wypożyczalni VHS-ów to dzisiaj byłby kultową pozycją. 7/10



Digital Man
(1995; akcja/sci-fi; USA)

Luskan13:
To to, co na maratonach lubię najbardziej. Stary, old-schoolowy film sci-fi. Robot komandos wyrywa się spod kontroli i sieje zniszczenie. Pokonać go może jedynie elitarny oddział żołnierzy, ale czy wszyscy z nich są ludźmi?  Czy może też cyborgami? Nie wiadomo! Co za suspens! Ganiają się po pustyni i zabijają nawzajem. Drętwe dialogi, śmieszna broń, komiczne zachowanie bohaterów, którzy starają się być poważni do granic możliwość, czyli wszystko, co powinno być w takiej produkcji. Film tak zły, że aż dobry może to nie jest, ale miłośników gniotów powinien zaspokoić na jakiś czas. Z ciekawostek dodam, że pojawia się tutaj Adam Baldwin, a głównego złego cyborga gra Matthias Hues znany z wielu filmów akcji i kina kopanego. 3/10

Est:
Oglądaliście "Terminatora"? Albo jakikolwiek inny film, w którym zmechanizowany człowiek próbuje wybić innych ludzi? To prawie jakbyście widzieli "Digital Man" (no dobra, porównanie do "Terminatora" jest bardzo luźne). Nie ma tu nic odkrywczego. Grupka wyspecjalizowanych żołnierzy wyrusza na poszukiwania tajnej broni, która została użyta wbrew rozkazom. Oczywiście tą bronią jest cyborg wyposażony w niszczycielskie działo. Prawdziwy twist zaczyna się w momencie, kiedy okazuje się, że w oddziale ścigającym mechanicznego człowieka są również androidy. Każdy łypie na siebie spode łba, bo przecież robotom nie można ufać, co nie? I tak sobie łażą ci żołnierze, a w sztabie kolejnych niewygodnych dla siebie ludzi wybija generał Roberts, który okazuje się jeszcze większym złolem niż tytułowy Cyfrowy Człowiek. "Digital Man" to typowa tania produkcja sci-fi z środka lat 90-tych, która miała przyczynić się do rozpychania półek w wypożyczalniach kaset VHS. 5/0



Challenge Of The Ninja
(1989; akcja; Hong Kong)

Luskan13:
Prawdziwa perełka. Takich filmów nie zapomina się szybko. Filmowe kuriozum z Hong Kongu, to właściwie dwa filmy w jednym. Nie wiem, czemu, ale produkcje o ninja z 80-tych, które powstawały w Hong Kongu zawsze składały się z dwóch przeplatających się wątków, praktycznie ze sobą niezwiązanych. Pojedynków super wojowników ninja i potyczek „no name warriora” z bandą złych, czarnych ninja. Niezamierzony absurd wylewa się strumieniami. Dobry ninja to chudy blondyn z wąsem ubierający się w moro kostium ninja. Mega fajnie! Walczy ze złymi ninja, którzy wyglądają jak pracownicy administracji w jakiejś korporacji czy na Politechnice (bez urazy dla pracowników administracji w korporacjach i na Politechnice). A tymczasem gdzieś tam indziej, ale kogo to obchodzi gdzie, jakiś młody fircyk musi walczyć z bandą ninja gwałcicieli w kominiarkach z pomponami. Naparzają się po lasach, na strumykach, gdzie popadnie. Nie muszę dodawać, że gang złych ninja składa się wyłącznie z samych oferm. To jest właśnie film tak zły, że aż…. nie, w sumie to cały czas jest zły film, ale bawić się na nim można przednie, a szczęka nie raz może opaść ze zdziwienia, któż to teraz stanie przeciwko amantowi z blond wąsem w kamuflażowym stroju wojownika ninja. 3/10

Est:
Oglądając kolejne filmy akcji z Hong Kongu z lat 80-tych tylko się upewniam, że wszystkie są robione na jedno kopyto. Każda taka produkcja ma dwie historie, w jednej główną postacią jest Amerykanin walczący z innymi Amerykanami (najczęściej ubranymi w stroje ninja), a druga historia to przygody zwykłego prostaczka z Hong Kongu, który oczywiście umie kung-fu (jak każdy Azjata, nie?) i próbuje zaprowadzić porządek w swoim otoczeniu. Oczywiście w tym drugim przypadku są wrogie klany ninja, jakieś niezałatwione sprawy z przeszłości, itp. A pierwsza warstwa to zwykłe walki, tutaj nie ma żadnej fabuły. Oczywiście obydwie historie gdzieś tam się ze sobą stykają, ale nie muszą mieć ze sobą zbyt wiele wspólnego. I dokładnie taki sam schemat jest w "Challenge The Ninja". Jednak te produkcje mają coś w sobie, jakąś magię, prostotę i amatorskość wylewającą się z każdej kolejnej sceny. Nie wiem, czy "Ninja Rzuca Wyzwanie" był robiony na poważnie, bo ogląda się go jak świetną komedię pełną abstrakcyjnego humoru i przezabawnych scen walki. I jak zwykle nie zabrakło barwnych postaci, które na długo pozostaną mi w pamięci. Ten film jest tak zły, że aż dobry. 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz