Resident Evil: Retribution
(Resident Evil: Retrybucja)
Rok: 2012
Gatunek: akcja/horror/sci-fi
Kraj: Kanada/Niemcy
Autor recenzji: Bobson
Długo szukałem w sobie odpowiednich słów, które potrafiłyby opisać uczucia, które wiły się we mnie (jak robaki) po obejrzeniu filmu „Resident Evil: Retribution”. Seans był dla mnie tak druzgoczący, że w jego trakcie zauważyłem, jak nieświadomie próbuję wydłubać sobie oczy. Za próby samookaleczenia odpowiada ten sam rzeźnik kinematografii, który spierdolił tytuł „Residen Evil” już na samym początku, X części temu – Paul W.S. Anderson (spryciarz ma na swoim koncie kilka innych spektakularnych porażek z tytułami-pewnikami, jak widać ma kunszt w łapie). Oto bowiem specjalista od napuszonych i efekciarskich gniotów. Gość, który wszystkie znane mu triki reżyserskie mógłby wyliczyć na palcach jednej ręki – z przekrojami budynków, w których dzieje się akurat akcja i oczywiście wszystko w zwolnionym tempem. Po seansie jego status urósł w moich oczach do miana drugiego Uwe Bolla – a tu zahaczamy już o wagę ciężką gównianych produkcji za duże "myliony". Wiem co mówię, kiedy pierwszy kręci filmy-reklamy, płytkie wideoklipy wydłużone czasowo do ram filmowych. Drugi finansuje swoje produkcje za dawne faszystowskie złoto, do którego jakimś cudem zdobył dostęp – w myśl, że „tamtym” ten kapitał już się nie przyda… Czekam na kolaborację obu panów. Tymczasem w tej chwili postaram się pokrótce przybliżyć czym jest półtorej godziny tej dyskursywnej katorgi. Zrobię to zaś by Was ostrzec, i wierzcie mi, nie jest łatwo pisać z zaciśniętymi pięściami. Anderson draniu! To za półtorej godziny mojego życia, które mi ukradłeś i które już nigdy do mnie nie wróci. Zanim wsiądę jednak do tego wagonika nienawiści, chcę oficjalnie oświadczyć: zabierając się za ten tytuł uzbroiłem się po zęby w odpowiedni dystans, doskonale wiedziałem z jakiej półki rozrywkę sięgam i przeczuwałem jakich lotów będzie to widowisko. Jednak to co zastałem… czuje się intelektualnie zgwałcony i jest mi po prostu przykro.
3..2..1..