niedziela, 12 sierpnia 2012

Raid (2011)

Raid

Rok: 2011
Gatunek: akcja
Kraj: Indonezja/USA

Autor recenzji: Bobson

„Na nic się nie nastawiałem, więc dla mnie bomba” - usłyszałem niedawno z ust kolegi po obejrzanym wspólnie filmie. W mojej pokrętnej logice odebrałem to jako negatywną ocenę seansu. Nie liczył na nic dobrego, nie miał wygórowanych oczekiwań i w efekcie to właśnie dostał, był więc usatysfakcjonowany. Piszę o tym dlatego, gdyż zasiadając do indonezyjskiego „The Raid” miałem dokładnie to samo podejście – na nic się nie nastawiałem, na nic dobrego – uściślając. Wiedziałem bowiem, że będę miał do czynienia z anachronicznym kinem kopanym, święcącym swoje triumfy w latach 80-tych i 90-tych. Pomimo licznych prób reanimacji (a może właśnie za ich przyczyną), zostało ono już tak wyeksploatowane, że z czasem sekwencje prezentowanych walk w produkcjach AD 2000-wzwyż zaczęły sięgać absurdu. Wszystko po to, by uszczęśliwić złaknionego nowych wrażeń widza, by dać mu to, czego jeszcze nie miał okazji zobaczyć. Tak, trzeba powiedzieć sobie szczerze, że w przypadku filmu „Raid” spodziewałem się kolejnego ładunku przewidywalności w nieprzewidywalności - choreografii pojedynków i miałkiej fabuły. Po projekcji stwierdziłem jednak bezsprzecznie, że dla mnie film ten też był bombą, której detonacji zupełnie się nie spodziewałem i której efekty, w postaci podziwu (czy nie za dużo w tym egzaltacji?:) ) i niedowierzania towarzyszyły mi jeszcze długo po napisach końcowych. 



Na wstępie trzeba przyznać, że (jak rzadko kiedy) polskie tłumaczenie filmu pasuje tu idealnie. Wartka akcja towarzyszy nam od pierwszych kadrów i ani na chwilę nie zwalnia tempa. Twórcy nie silą się na wysublimowane wątki i złożoność postaci – ma być szybko, głośno i bardzo brutalnie. Tak po krótce można określić charakter produkcji. Odniosłem wrażenie, że reżyser wręcz  gna z kwestią wprowadzenia poszczególnych postaci tylko po to, by czym prędzej rozpocząć jedną wielką bitwę, toczącą się jednocześnie na wielu kondygnacjach budynku. 
O co właściwie chodzi? Elitarna grupa sił policyjnych ma za zadanie spacyfikować główną siedzibę kartelu narkotykowego, który trzęsie całym miastem. Jak to zwykle bywa, podręcznikowa akcja służb prewencyjnych zaczyna się sypać, zanim jeszcze na dobre się rozpocznie. Wszystko dlatego, że strategiczny budynek okazuję się być twierdzą nie do zdobycia, gdzie każde piętro wypełnione jest strażnikami, każdy korytarz ma szereg kamer, przy każdych drzwiach zaś domofon, sygnalizujący nadejście intruza. Nad całością przybytku piecze trzyma główny szef gangu żyjący na ostatnim piętrze. Opiekun domu, który wszystko widzi i wszystko słyszy. Boss, któremu podlega cała banda rzezimieszków, uzbrojonych po zęby w maszynowe karabiny i snajperki, maczety i noże. To on trzyma w rękach losy walczących o przetrwanie policjantów.
Fabuła, jak już wcześniej wspomniałem, jest tu prosta jak budowa cepa. W jasny sposób określa podział na złych i dobrych.  Postacią centralną filmu jest jeden z policjantów - nowicjusz, którego (jak to zwykle bywa) koledzy nie darzą zbyt dużym zaufaniem. Podczas konfrontacji z przeciwnikiem, okazuje się być jednak wyćwiczonym w sztukach walki zabijaką, koszącym swoich wrogów jak kombajn poranne zboże. Właściwie tylko o nim możemy dowiedzieć się czegoś więcej, a dokładnie tego, że w domu ma kochającą, ciężarną żonę, która jest dla niego największym motywatorem do walki i przezwyciężania kolejnych przeciwności (wątek ten wydaję się być tu wsadzony jednak na siłę chyba tylko po to, by przekonać widza, że nasz policjant-przyszły tatuś nie jest tylko indonezyjskim cyborgiem stworzonym do zwalczania przestępczości). Reszta bohaterów jest tutaj praktycznie anonimowa. Skąd się wzięli, jakimi są ludźmi – nobody knows, nobody cares. Rozróżnić ich można jedynie przez sposób, w jaki walczą - co mnie osobiście   po pewnym czasie przestało przeszkadzać. Oglądając bowiem zmagania dzielnych funkcjonariuszy przedzierających się kolejno przez następne piętra, nie mogłem uwolnić się od skojarzeń ze starymi grami na konsolach Pegasus itp. Odnoszę się tutaj do tych wszystkich klonowatych nawalanek 2D ze słowem „fighter” w drugim lub trzecim członie nazwy, gdzie chodziło się ludzikiem po planszy i okładało wyskakujących zbirów. Na początku gry wybierało się swojego bohatera i łoiło się przeciwników ile wlezie, używając wszystkich możliwych przycisków naraz. W filmie „Raid” jest identycznie, to jakby ekranizacja tego rodzaju gry. Po stronie dobrych mamy głównego bohatera – przystojniaka ze smutnymi oczami, jest też kapitan idealista i siwowłosy osiłek. Po stronie złych mamy gościa z maczetą, małego karatekę-zabijakę i w końcu finałowego bossa – nikczemnego ciecia budynku (nazywajmy rzeczy po imieniu). Reszta jest tylko mięsem armatnim. Każde piętro to kolejny level, na którym pojawia się chmara przeciwników, których trzeba pokonać, by ruszyć dalej. 

Czy film jest przewidywalny? Tak, jakkolwiek jednak dziwnie to zabrzmi, nie nudzi się wcale, a wszystko za sprawą naprawdę emocjonujących pojedynków. Przedstawione są tu one w bardzo efektowny sposób i, co najważniejsze, w przeciwieństwie do plastikowych potyczek rodem z PG Hollywood, krew leje się gęsto po korytarzach i ścianach przybytku. Jest to jeden z brutalniejszych filmów akcji jaki miałem okazję oglądać w ostatnich latach. Zachodzi pytanie, kto to wszystko posprząta, te sterty ciał i litry posoki? Możecie być pewni, że dozorca z ostatniego pietra będzie miał ręce pełne roboty. 

Ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz