wtorek, 11 listopada 2014

Filmy growe - klaps #3


Trzecia część "filmów growych" to kolejna piątka ekranizacji gier, tym razem jest trochę monotematycznie. A to głównie z powodu pewnej serii ciągniętej za uszy przez Paula W.S. Andersona. Z jednej strony nigdy nie byłem jej fanem i pewnie nigdy nie będę, ale na tle innych ekranizacji gier nie wypada aż tak źle. I przy okazji kolejne sentymenty, wynurzenia, wspominiki, itp. Zapraszam do kolejnej odsłony "filmów growych".

Ponownie jak w przypadku poprzednich "klapsów" zaznaczam, że zestawienie jest subiektywne i bardzo stronnicze, często do głosu dochodzą sentymenty.

Autor: Est

11. Sairen
(2006; horror; Japonia)

Mało jest japońskich filmów aktorskich, które są ekranizacjami gier. Zdecydowanie częściej można trafić na anime i tego faktycznie jest całe zatrzęsienie. W 2008 roku na rynek azjatycki trafiła produkcja "Sairen" w reżyserii Yukihiko Tsutsumi. Film był ekranizacją gry z gatunku survival horror zatytułowanej "Forbidden Siren" (znanej też jako "Siren"). Gra trafiła tylko na konsole firmy Sony (dwie części serii zostały wydane na PS2, a "Siren: Blood Curse" zawitała na PS3). Fabuła filmu nie odbiega znacząco od tego, co proponowała gra. Reporter Yuki Amamoto wraz z córką i synem przeprowadza się na wyspę Yamajima. Szybko okazuje się, że z wyspą jest coś nie tak. Już podczas wizyty sąsiada ojciec rodziny dowiaduje się, żeby nie wychodzić z domu, kiedy słychać syreny alarmowe. Kiedy w nocy rozbrzmiewa wycie syren na zewnątrz pojawiają się krwiożerce zombie, a woda wokół wyspy przybiera barwy krwi. "Sairen" to niezła produkcja, która jednak nie wytrzymała konkurencji ze sztandarowymi seriami j-horrorów takimi jak "Ju-On", czy "Ringu". Sama historia pokazana w filmie jest ciekawa i czuć, że twórcy mocno inspirowali się zarówno lokalnymi legendami, jak i twórczością Lovecrafta. Tylko szkoda, że "Sairen" nie wciąga i w pewnym momencie zaczyna dość mocno nudzić. Produkcję Yuki Amamoto warto zobaczyć chociażby dla samego klimatu przeklętej wyspy, która swoje prawdziwe oblicze pokazuje dopiero kiedy rozlega się dźwięk syren alarmowych.



12. Prince Of Persia: The Sands Of Time
(2010; fantasy/przygodowy; USA)

Do tej pory się zastanawiam, co sprawiło, że tak dobry aktor jak Jack Gyllenhaal wziął udział w ekranizacji gry komputerowej? Przecież nie był anonimowy od czasu swojej niezapomnianej roli w "Donnie Darko". Trzeba jednak przyznać, że do roli Księcia Persji pasował z wyglądu. Nie grałem w "Piaski Czasu", nie było mi dane wypróbować też w żadnej późniejszej wersji "Prince Of Persia" (nie liczę portów na komórki), zdecydowanie jestem wierny dwóm pierwszym odsłonom serii, z których w pierwszą tłukłem na Pegasusie. Na moje nieszczęście filmowy pod szyldem Disneya zdecydowali się ekranizację fabuły, której wcześniej nie znałem. "Prince Of Persia: Sands Of Time" to zgrabny film przygodowy w klimacie fantasy. Jednak o ile widać masę wyłożonych pieniędzy na tę produkcję, to kompletnie nie zauważyłem serca włożonego w powstanie tej ekranizacji. Całość przypomina typowego blockbustera, który miał przyciągnąć fanów serii do kin i nie zaoferować zbyt wiele. Przede wszystkim w filmie brakuje parkouru, którego przecież jest mnóstwo w nowszych odsłonach serii gier o Księciu Persji. "Sands Of Time" ogląda się bez zażenowania, jednak brakuje w tym filmie duszy, czegoś co sprawiłoby, że to tej produkcji chce się wracać. Ot, drogi film na jeden raz.



13. Resident Evil: Afterlife
(2010; akcja/horror; USA)

"Afterlife" to czwarta część filmowej serii "Resident Evil" reżyserowanej przez króla przekrojów Paula W.S. Andersona (w niektórych częściach Anderson robił tylko za scenarzystę). Po fatalnej trzeciej części nie miałem zbyt wygórowanych wymagań odnośnie kolejnych produkcji traktującej o przygodach Alice w świecie opanowanym przez korporację Umbrella. Jednocześnie mocno byłem zajarany grą akcji "Resident Evil 5". W związku z tym "Resident Evil: Afterlife" jawił mi się jako niemalże ideał ekranizacji gier. Nie dość, że były w nim ludzie zarażeni ouroboros, to jeszcze pojawiał się Chris Redfield (w tej roli Wentworth Miller) i Wesker. A to nie wszystko! Nawet był monstrualny boss z wielkim toporem, którego trzeba pokonać w jednym z początkowych etapów gry. I co z tego, że fabuła była płytka jak zwykle? To chyba jedna z niewielu części serii filmowej "Resident Evil", która ma coś wspólnego z grą. Tylko szkoda, że akcja filmu nie działa się w Afryce i głównym bohaterem nie był Chris Redfield. Dla mnie zdecydowanie najlepsza część i nawet obecność Alice nie była w stanie tego zepsuć, czy też kolejne kretyńskie fabularne rozwiązania związane z tą postacią. Oczywiście chwaląc "Afterlife" nie można zapominać, że seria "Resident Evil" doczekała się również dwóch filmów animowanych, które kładą na łopatki wszystkie filmy Paula W.S. Andersona (nie tylko te z logo "Resident Evil").



14. Resident Evil
(2002; akcja/horror; USA)

Niewiele słabsza od czwartej odsłony jest pierwsza część "Resident Evil", w której to Paul W.S. Anderson pokazał wielbicielom serii gier komputerowych "fucka" i powiedział, żeby spierdalali, ale nie zobaczą tu znanych im bohaterów. Zamiast świetnie wykreowanych i lubianych postaci takich jak Leon, Jill, Chris, czy Ada dostajemy zupełnie nową bohaterkę - Alice. Sama produkcja to typowy akcyjniak z elementami horroru i próżno tu szukać bezpośrednich odnośników do komputerowej serii. Tak naprawdę tylko trzy rzeczy łączą ten film z serią gier - wirus zamieniający w zombie, zombie psy i lickery. Fabuła filmu skupia się na grupie żołnierzy z oddziału specjalnego i Alice, którzy za wszelką cenę próbują się wydostać z kompleksu badawczego, który został opanowany przez morderczego wirusa zamieniającego ludzi w zombie. Film nie był zły, chociaż król przekrojów mógł popisać się swoimi kilkoma sztuczkami (podobnie było w "Alien vs Predator"). To chyba najbardziej przepakowana przekrojami część tej serii, ale też sceneria w jakiej bohaterowie toczą walkę z zombiakami temu sprzyjała. Filmowa seria mimo swojego odcięcia od serii gier miała niezły początek, ale później jej historia toczyła się już różnie (raczej gorzej niż lepiej).



15. Resident Evil: Apocalypse
(2004; akcja/horror; USA)

Przez bardzo długi czas "Resident Evil: Apocalypse" jawił mi się jako najlepsza ekranizacja tej serii gier. A dlaczego? No proste, bo pojawił się w niej mój ulubiony złol! I nieważne, że Nemesis niewiele robił i w sumie niewiele czasu pojawiał się na ekranie. Ważne, że wyglądał idealnie, był monstrualny i budził grozę. Poza tym w filmie wreszcie pojawiła się postać znana z serii gier - Jill Valentine, która wyglądała jakby żywcem została wyjęta z gry "Resident Evil 3". I od razu zacząłem żałować, że główną bohaterką filmowej serii została nijaka, tracąca i odzyskująca nadludzkie zdolności Alice. Co ciekawe mimo tego, że w późniejszych częściach Jill też się pojawiała (na krótko, ale jednak), to już nie robiła takiego wrażenia. Ale może to kwestia stroju. Akcja drugiego filmu "Resident Evil" już nie ograniczała się do kompleksu badawczego, w którym bohaterowie walczą z zombiakami. Tym razem wirus wymknął się na powietrze i zaczął atakować dziesiątki niewinnych obywateli USA. A w związku z tym, że akcja przeniosła się na powierzchnię to produkcja została zrealizowana z większym rozmachem... i gorszymi efektami specjalnymi. Pojawiające się w filmie lickery wyglądają zdecydowanie gorzej niż w części pierwszej. W każdym razie "Resident Evil: Apocalypse" reżyserowany przez Alexandra Witta (producenta wszystkich części tej serii) nie był dobrym filmem, to raczej średniak, który jednak nie zapowiadał tragedii, która miała nadejść wraz z częścią trzecią.

2 komentarze:

  1. Sairen i Księcia Persji nie widziałam, czyli zaliczam do nadrobienia, ale to zdecydowanie mój ulubiony artykuł o grach ;) Resident Evil, jakoś tak wyszło, że poznałam przed zagraniem w jakąkolwiek grę tej serii i pokochałam praktycznie od pierwszej części. Więc bez porównywania z grami. Do tego Milla Jovovich jest jedną z moich ulubionych aktorek. Wszystkie części poza Afterlife i Retrybucją mają u mnie 8/10. Te dwie niestety zasłużyły na 6-7/10.
    Ale po zapoznaniu się z grami dalej wielbię gry i filmy. Piątka jest super, Szóstka słabsza, ale graficznie fajna. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja miałem niestety tą niekomfortową sytuację, że grałem dość intensywnie w drugą część "Resident Evil" i oglądając pierwszą ekranizację Andersona poczułem się jakbym dostał z liścia w ryja. Później mi przeszło, bo jednak jest masa gorszych ekranizacji gier.

      Usuń