niedziela, 8 stycznia 2017

Dziesięciu wspaniałych - 2016

Po raz pierwszy bawię się w filmowe podsumowanie roku, a raczej w podsumowanie polegające na stworzeniu top 10 składającego się z najlepszych według mnie produkcji. Nie było łatwo, bo rok 2016 obfitował w naprawdę udane filmy, a swoją dość poważną cegiełkę dołożyła do tego nasza rodzima kinematografia. Naprawdę nie pamiętam w ostatnim czasie tak dobrego roku w filmie dla polskich produkcji. Trzeci kwartał 2016 to było prawdziwe apogeum, jakby nasi filmowcy chcieli udowodnić widzom, że są gorsi od ich zachodnich kolegów po fachu. Jak to zwykle bywa z tego typu zestawieniami moje podsumowanie jest subiektywne i nie zawiera nawet śladowych ilości obiektywizmu.




10. Jestem mordercą

Gatunek: dramat/psychologiczny
Kraj: Polska

Na ten film czekałem z mocno zaciskając kciuki. Głównie z uwagi na podjęty temat, ale również z powodu Arkadiusza Jakubika obsadzonego w jednej z głównych ról (to aktor, który zawsze robi różnicę). Każdy kolejny plakat, zdjęcie z planu, czy zwiastun tylko podkręcały napięcie. Maciej Pieprzyca zasiadający na stołku reżysera odwalił kawał świetnej roboty serwując widzom nie tyle historię kryminalną, a dramat psychologiczny, po którego projekcji wyszedłem z sali kinowej z masą przeróżnych pytań w głowie. Nie jest to na pewno film, którego się spodziewałem. Sądziłem, że będzie to po prostu kryminał unurzany w prl-owskiej szarości i beznadziei. Okazało się, że ta produkcja z kryminałem ma niewiele wspólnego. Już bardziej z dramatem sądowym, a najwięcej z kinem psychologicznym. W "Jestem mordercą" każda postać jest ważna, każdy pełni określoną funkcję. Chociaż na pierwszy plan wysuwają się relacje oficera Jasińskiego (Mirosław Haniszewski) i oskarżanego o serię morderstw Wiesława Kalickiego (Arkadiusz Jakubik). I to jest właśnie klucz do fabuły tej produkcji. Rosnące wątpliwości tylko zacieśniają dziwną przyjaźń przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości i osadzonego. Nie mogę jednak pominąć w tym przypadku świetnych ról drugoplanowych - tutaj szczególnie wyróżniają się Agata Kulesza, Michał Żurawski i Piotr Adamczyk, który tą rolą odkupił część swoich przewin dokonanych wobec polskiego filmu w ciągu kilku ostatnich lat. Nie sposób też pominąć niesamowitego klimatu "Jestem mordercą". Wydarzenia przedstawione w filmie były inspirowane prawdziwym śledztwem, które toczyło się w latach 70-tych. Dzięki temu mamy szczegółowo przedstawioną prl-owską rzeczywistość, ale też wszelkie zależności i układziki. "Jestem mordercą" wyreżyserowane przez Macieja Pieprzycę to mocne kino, które pozostawia po sobie spory niesmak, ale nie ze względu na jakość produkcji, ale na wydarzenia przedstawione w filmie.


09. Arrival
(Nowy początek)

Gatunek: sci-fi
Kraj: USA

W przypadku "Arrival" nie miałem żadnych oczekiwań, a przynajmniej tak było, dopóki nie trafiłem na całą masę ultra pozytywnych recenzji w internecie. A skoro amerykański film z gatunku sci-fi jest tak gorąco polecany, to nie ma innej możliwości jak po prostu go zobaczyć. Denis Villeneuve, którego bardzo cenię za film "Prisoners" zabrał się po raz pierwszy za kino sci-fi. Fabuła wydała mi się mało odkrywcza. Kilka obcych statków przylatuje na Ziemię i obca rasa nawiązuje kontakt z przedstawicielami różnych państw. Oczywiście zaraz wojsko obstawia obszar, na którym znajdują się dziwnie wyglądające statki, w społeczeństwie narasta niepewność, a rządzący szukają osób, które będą w stanie porozumieć się z kosmitami. I tak oto na pierwszy plan wysuwa się lingwistka Louise Banks (Amy Adams), która przy współpracy fizyka Iana Donelly (Jeremy Renner) ma porozumieć się z obcymi i dowiedzieć się w jakim celu przylecieli na Ziemię. To już było prawda? A jednak "Arrival" po kilku pierwszych minutach zaczyna niesamowicie wciągać. Fabuła obrazu wyreżyserowanego przez Villeneuve'a nie należy do prostych, dzięki czemu po obejrzeniu "Arrival" można się zastanowić nad przesłaniem, czy nad konkretnymi wydarzeniami przedstawionymi w filmie. Na ogromny plus muszę zaliczyć fakt, że nie jest to blockbuster. Nawet nie jest to typowo amerykańska produkcja, w których odpowiedzi są najczęściej podawane są na tacy parę minut przed wjazdem na ekran napisów końcowych. "Arrival" ogląda się jak chaotycznie porozrzucane puzzle, ale kiedy dobrze się im przyjrzeć łatwo można zauważyć, że samo ich ułożenie dostarcza satysfakcjonujących odpowiedzi. Mam nadzieję, że "Arrival" zapoczątkuje jakiś nowy trend w amerykańskim kinie sci-fi i obok typowych blockbusterów będziemy też dostawać produkcje, które wymagać będą chociaż odrobiny myślenia.


08. Hunt For The Wilderpeople

Gatunek: komedia
Kraj: Nowa Zelandia

O "Hunt For The Wilderpeople" słyszałem dużo dobrego. W pewnym momencie szala tych pozytywnych opinii się przelała i zdecydowałem się sięgnąć po najnowszą produkcję w reżyserii Taika Waititi. Szybko okazało się, że to odtwórca roli Viago z "What We Do In The Shadows", ale również reżyser wspomnianego filmu oraz człowiek odpowiedzialny za powstający właśnie "Thor: Ragnarok" (tym bardziej nie mogę się go doczekać). Nagle poczułem się tak, jakby ktoś mi otworzył oczy na filmowe zakątki, o których do tej pory nie miałem pojęcia. A raczej kropki zostały połączone dając konkretny obraz. "Hunt For The Wilderpeople" to bardzo ciepła komedia, w której główną rolę odgrywa relacja rozbrykanego chłopca (Julian Dennison) z jego uwielbiającym samotność opiekunem (Sam Neill). Nic niezwykłego, prawda? Pewnie Taika Waititi też tak myślał, dlatego wszystko udziwnił tak bardzo, jak tylko się dało. Ricky ze swoim opiekunem uciekają do buszu, ich śladem ruszają przedstawiciele opieki społecznej, policja, wojsko, ale też myśliwi łaknący nagrody za złapanie "zbiegów". Komedia "Hunt For The Wilderpeople"  jest niezwykle śmieszna, ale film dotyka też aspektów psychologicznych umiejscowionych w trudnych relacjach chłopaka i jego opiekuna. A i tak najważniejsza jest tutaj przygoda, którą Ricky koniecznie chce odbyć udając się do dziczy. Taika Waititi znowu udowadnia, że jego poczucie humoru stoi na bardzo wysokim poziomie.


07. Rogue One: A Star Wars Story
(Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie)

Gatunek: akcja/sci-fi/przygodowy/wojenny
Kraj: USA

Jak uwielbiam serię "Star Wars" tak muszę przyznać, że jakoś niespecjalnie czekałem na ten film. Jedynym elementem, który interesował mnie w tej produkcji było obsadzenie w niej Madsa Mikkelsena. Byłem ciekaw jak wypadnie, jaką odegra rolę w historii, itp. A jednak im było bliżej premiery tym bardziej udzielał mi się hype na "Rogue One". Gareth Edwards, któremu została powierzona reżyseria tego pierwszego ze spin-offów miał przed sobą bardzo trudne zadanie. Z jednej strony musiał trzymać się uwielbianych przez fanów elementów, a z drugiej musiał podać coś nowego, żeby zamknąć gęby malkontentom, którzy przy okazji "The Force Awakens" mówili o odgrzewanym kotlecie. Według mnie wyszedł z tej ciężkiej próby zwycięsko. W "Rogue One" dostajemy stare dobre "Star Wars", które mocno odnosi się do starej trylogii, ale jest to film, który nie bazuje wyłącznie na nostalgii dotyczącej perypetii rodziny Skywalkerów. Gareth Edwards przeniósł "Gwiezdne Wojny" w ramy kina wojennego. I uważam to za największy plus tej produkcji. Nie ma tutaj jedi, nie ma fantastycznych stworów (no są, ale jest ich mało), zmieniona została koncepcja mocy (mocno nawiązuje do starej trylogii). A co najważniejsze wreszcie zerwano z wyidealizowanym wizerunkiem Rebelii. Nagle okazuje się, że obydwie strony konfliktu działają w podobny sposób, ale na różną skalę. Obydwie grupy podejmują działania wątpliwie etyczne, które mają przynieść pożądany efekt. W filmie nie brakuje dramatyzmu, efektownych strzelanin, przygody, ale też komedii, która w głównej mierze została położona na barkach K2-SO (obowiązkowego zabawnego robota). Ale warto zauważyć, że "Rogue One" to produkcja niepozbawiona wad - wśród nich można wymienić duży chaos w początkowej części filmu, czy niewykorzystanie potencjału poszczególnych bohaterów. Jednak nie będę ukrywał, że zostałem kupiony przez "Rogue One" i jeżeli tak mają być realizowane kolejne spin-offy, to już nie mogę się ich doczekać. Marzy mi się umieszczenie różnych gatunków filmowych w uniwersum "Star Wars" - np. western, horror, dramat, itp.


06. The Wailing
(Lament)

Gatunek: dramat/fantasy/horror
Kraj: Korea Południowa/USA

Do tej pory nie widziałem żadnego z dotychczasowych filmów Hong-jin Na, więc nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań odnośnie "The Wailing". I może właśnie dlatego ta produkcja tak bardzo mnie zaskoczyła. Ten trwający 150 minut (!!!) film to tak, jak w przypadku "Arrival" układanka, ale dużo bardziej skomplikowana. Widniejący na Filmwebie opis "The Wailing" kompletnie nic nie mówi o fabule tego obrazu ("Policjant usiłuje rozwiązać tajemnicę nieznanej choroby szerzącej się w małej wiosce"). Ale tutaj nic nie jest proste i nic nie jest takie, jakie na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. W małej koreańskiej mieścinie zaczyna atakować dziwna choroba, która sprowadza na ludzi szaleństwo. Ci podczas ataku z zimną krwią zabijają swoich bliskich. Dziwna przypadłość z nie do końca wiadomych przyczyn łączona jest z obecnością Japończyka, który zamieszkuje samotnię w górach. W wiosce szerzą się plotki, jakoby krwiożerczy przybysz miał żywić się ludzkim mięsem, zarażać tajemniczą chorobą i rzucać klątwy. Historia wydaje się być prosta i wręcz oczywista, dopóki nie zaczyna dotyczyć również rodziny oficera policji, który prowadzi śledztwo dotyczące napadów szału mieszkańców wioski. "The Wailing" to nie jest film dla każdego. Widzowie niezaznajomieni z azjatyckim kinem zrezygnują pewnie już po kilku minutach. Pozostali będą musieli się uzbroić w cierpliwość, bo jednak 150 minut to spory czas. Tym bardziej biorąc pod uwagę pozorny chaos panujący w fabule "The Wailing". Kluczem do zrozumienia historii zawartej w tej produkcji jest choćby elementarna wiedza na temat wierzeń i przesądów Koreańczyków. Bez znajomości tego elementu nie da się ułożyć wszystkich puzzli rozrzuconych przez Hong-jin Na. "Lament" to najdłuższy film w tym zestawieniu, ale bardzo satysfakcjonujący i mam nadzieję, że ludziom z Hollywood nie przyjdzie do głowy, żeby nakręcić amerykański remake "The Wailing".


05. Deadpool

Gatunek: akcja/komedia/sci-fi
Kraj: USA

Ten film to była jedna wielka niewiadoma. To pierwsza marvelowska produkcja filmowa, która została oznaczona kategorią wiekową R (tylko dla dorosłych widzów). Twórcy mocno zaryzykowali, bo jednak w większości przypadków bywało tak, że filmy superbohaterskie były łagodzone, żeby produkcję mogli zobaczyć również młodsi widzowie (wiadomo, kasa liczy się przede wszystkim). A tutaj taka niespodzianka, bo "Deadpool" wszedł do kin bez obniżonej kategorii wiekowej. I faktycznie było to widać już od pierwszych minut projekcji. Ale nie jest to wyłącznie kwestia flaków latających na lewo i prawo, czy lejącej się krwi. Tutaj dochodzi też humor, który jest przeznaczony wyłącznie dla widzów dorosłych. Ryan Reynolds w roli tytułowego bohatera wypada po prostu świetnie. Jest wyszczekany, jak komiksowy pierwowzór i z uśmiechem na ustach (skrytym pod maską) masakruje kolejnych przeciwników. Deadpool to specyficzna postać, którą albo się uwielbia, albo nienawidzi. Nie ma niczego pośredniego. Mnie ta filmowa wersja Wade'a Willsona kupiła momentalnie i już z niecierpliwością czekam na drugą odsłonę jego przygód, w których towarzyszyć mu będzie Cable (mam nadzieję, że zapowiedzi się sprawdzą). W tym filmie mamy absolutnie wszystko - akcję, dramat, romans, kino kopane, sci-fi. A wszystko to podane w absurdalny sposób, który jest nieodłącznym elementem tego pokręconego bohatera. "Deadpool" to nie tylko historia pełna niewybrednego humoru i wystrzałowej akcji, ale też przełom w kinie superbohaterskim. Biorąc pod uwagę to, że ta produkcja kierowana wyłącznie do widzów dorosłych osiągnęła sukces trzeba czekać na kolejne ekranizacje komiksów, które porzucą wszelkie zahamowania. Pierwszą taką ma być "Logan", czyli trzeci solowy film o przychodach Wolverine'a. Czy faktycznie będzie to drugi po "Deadpoolu" obraz komiksowy oznaczony R-ką? Na odpowiedź poczekamy do 3 marca 2017 roku.


04. Wołyń

Gatunek: dramat/wojenny/historyczny
Kraj: Polska

Przez ostatnich kilka lat Wojciech Smarzowski udowodnił, że każdy jego film jest hitem. Zaczęło się od niesamowitego "Wesela" w 2004 roku. Aż dziw bierze jak ten czas szybko leci. Tym razem Wojciech Smarzowski dotknął bardzo ciężkiego tematu jakim była rzeź Polaków na Wołyniu w 1943 roku. Sprawa jest o tyle trudna, gdyż staje się zarzewiem konfliktu na arenie międzynarodowej, już nie tylko historycznej. Jednak Smarzowski w swoim filmie podszedł do tego na chłodno, nie oskarżając żadnej ze stron. W "Wołyniu" dostajemy historię młodej dziewczyny, która musi przetrwać w trudnych czasach. Jej życiu towarzyszą wszystkie te niepokojące wydarzenia, które wówczas toczyły się na świecie. Mamy wybuch II Wojny Światowej, kolejne frakcje przejmujące kontrolę nad Wołyniem i w końcu rzeź, której następstwem są działania odwetowe. Smarzowskiemu w genialny sposób udało się ukazać wszystkie te wydarzenia w tym dość krótkim czasie. Co prawda "Wołyń" trwa 150 minut, ale kompletnie tego nie czuć. Jak to zwykle bywa w filmach Smarzowskiego wszystko skąpane jest w mrocznym klimacie. W powietrzu unosi się nieznośne napięcie, które jak wiadomo prędzej, czy później musi doprowadzić do wybuchu. I siedząc na sali kinowej wypełnionej po brzegi milczącymi widzami również czekałem na ten moment kulminacyjny. Później nie było już nic. Wszyscy opuszczali salę kinową w milczeniu, nie przepychając się do wyjścia. Każdy zapewne miał głowę ciężką od pytań, wątpliwości i żalu. Smarzowskiemu znowu udało się przekazać masę emocji za pomocą filmu. Warto też zaznaczyć, że reżyser przy produkcji zadbał o każdy, nawet najmniejszy szczegół dotyczący życia i obyczajów panujących wówczas na Wołyniu.


03. Captain America: Civil War
(Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów)

Gatunek: akcja/sci-fi
Kraj: USA

"Captain America: Civil War" nie zapowiadał się zbyt dobrze. Bracia Russo złapali się za ekranizację komiksu, który miał dość znaczące podłoże, ale w wydarzeniach brała udział cała masa różnych bohaterów. Jedni zasilali szeregi grupy prorządowej, którą dowodził Iron Man. A drudzy dołączyli do Kapitana Ameryki, który przewodził ekipie sprzeciwiającej się rejestracji superbohaterów. I widząc pierwsze zdjęcia z filmowego starcia tych dwóch grup...cóż, ciężko było się powstrzymać od śmiechu. A jednak bracia Russo zrobili rzecz, której w życiu bym się nie spodziewał. Dokonali niemożliwego. Zmniejszyli skalę komiksowej "Wojny Domowej" do grupy postaci zaprezentowanych już we wcześniejszych filmach i dodając tylko Spider-Mana. Takim składem osiągnęli coś niesamowitego. "Captain America: Civil War" to najlepszy film z dotychczasowych produkcji z Avengers, czy z solowych produkcji poszczególnych bohaterów. W produkcji zawarte zostało sporo smaczków dla fanów komiksów. Jednak obraz braci Russo przeznaczony jest dla wszystkich. To po prostu kawał dobrego kina akcji, w którym co chwilę na ekranie dzieją się niesamowite rzeczy. Jeżeli po "Avengers: Age Of Ultron" ktoś przepowiadał rychły kres kina superbohaterskiego, to przy "Captain America: Civil War" musiał zmienić swoje podejście. Po niemalże kryminalnej intrydze w "Winter Soldier" przyszła pora na efektowną rozwałkę, w której udział biorą dwie grupy zwaśnionych superbohaterów. Oglądając "Captain America: Civil War" poziom mojej ekscytacji był mniej więcej porównywany z pierwszą projekcją "Avengers" z 2012 roku. Już nie mogę się doczekać "Avengers: Infinity War", który również wyreżyserują bracia Russo.


02. Ostatnia rodzina

Gatunek: biograficzny/dramat
Kraj: Polska

Rodzina Beksińskich jest owiana swoistym kultem, zwłaszcza postać Tomasza Beksińskiego. Jan Matuszyński podejmując się reżyserii filmu o Beksińskich rzucił się z motyką na Słońce. Tak przynajmniej mogło się wydawać. W końcu to młody reżyser, który nie jest jeszcze znany szerokiej publiczności. A jednak złapał się tematu, pod którego ciężarem powinien się ugiąć. Mimo tych wszystkich przeciwwskazań "Ostatnia Rodzina" w reżyserii Jana Matuszyńskiego to absolutnie najlepszy polski film 2016 roku. To produkcja kompletna, w której historia rodziny Beksińskich została pokazana na przełomie lat 1977-2005. Nie jest to film prosty do przedstawienia, dlatego nawet nie będę się podejmował tej trudnej sztuki. To bardzo przygnębiający obraz, w którym przedstawione są bardzo trudne stosunki niezwykle ciężkich charakterów, które spotkały się w jednej rodzinie. Matuszyński świetnie prowadzi historię przez różne lata dostosowując do tego cała scenografię, ale również otoczenie i zachowania głównych bohaterów dramatu. Każdy z trójki głównych aktorów świetnie sprawdził się w swojej roli, czy to Andrzej Seweryn w roli Zdzisława, Aleksandra Konieczna w roli Zofii, czy Dawid Ogrodnik w roli Tomasza. I właśnie to ostatnie wcielenie wywołało najwięcej kontrowersji, oburzyli się głównie wielbiciele audycji radiowej prowadzonej niegdyś przez Tomasza Beksińskiego. Ale według mnie Ogrodnik świetnie oddał niesamowitość tej postaci. Na ogromne brawa zasługuje według mnie Aleksandra Konieczna, którą można kojarzyć głównie z seriali, a jednak w "Ostatniej Rodzinie" udowodniła, że jej talent marnuje się w produkcjach telewizyjnych. Z kolei Andrzej Seweryn nie tylko gra, on na planie stawał się Zdzisławem Beksińskim. "Ostatnia Rodzina" to po prostu niesamowity film, któremu należą się najwyższe laury.


01. The VVitch
(Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii)

Gatunek: horror/dramat
Kraj: USA/UK/Kanada/Brazylia


"The VVitch" to produkcja, która była pokazywana w 2015 roku na różnych festiwalach, ale szerokiej publiczności została udostępniona dopiero w 2016 roku. W związku z tym zdecydowałem się wziąć tę produkcję pod uwagę w tym zestawieniu. Po tych krótkich wyjaśnieniach czas przejść do samego filmu. "The VVitch" to mieszanka dramatu i horroru. Obraz wyreżyserowany przez debiutanta Roberta Eggersa bardzo podzielił widzów. Jedni widzą w nim tylko nudę, a drudzy świeże spojrzenie na tematykę horroru. Ja należę do tych drugich. Przynajmniej od kilku lat serwowane są obrazy grozy, w których strach budowany jest za sprawą jump scen, czy innych tego typu tanich zagrywek. Sytuacja nasiliła się, kiedy nastała moda na produkcje w stylu found footage. I nagle na horyzoncie pojawia się "The VVitch". Film, w którym nie ma jump scen, a budowanie grozy opiera się głównie na ciężkim i niepokojącym klimacie. Historia przedstawiona przez Eggersa ma miejsce w 1630 roku w Nowej Anglii, gdzie jedna z rodzin ze względu na swoje radykalne podejście do religii zostaje wyrzucona z osady. Ojciec decyduje, że jego rodzina osiedli się nieopodal lasu. Szybko okazuje się, że prześladuje ich straszliwy pech. Nie pomagają gorliwe modły. Sytuacja staje się coraz poważniejsza. Zasiewane są podejrzenia, że w rodzinie zagnieździły się siły nieczyste, które sprowadzają kolejne nieszczęścia. "The VVitch" to zdecydowanie najlepszy horror ostatnich kilku lat. Wreszcie mamy obraz, który przeraża w zupełnie inny sposób. Nie ma tutaj jump scen, nie ma strasznych mord wyskakujący przy głośnych dźwiękach, czy krwi lejącej się strumieniami. Tutaj przeraża dosłownie wszystko, kolorystyka, ciemny las, zachowania poszczególnych członków rodziny, fanatyczna religijność, czy w końcu muzyka. Czy "The VVitch" jest filmem idealnym? Oczywiście, że nie, ale na pewno niezwykłym, bardzo malowniczym i absolutnie niepowtarzalnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz