sobota, 14 stycznia 2017

Dziesięciu parszywych - 2016

Nadeszła wiekopomna chwila, żeby ostatecznie rozliczyć się z 2016 rokiem w kwestii filmów. Najlepsze produkcje już wymieniłem, więc trzeba wybrać te najgorsze. Tutaj było zdecydowanie łatwiej, bo lista słabych filmów, które miały premierę w 2016 roku jest bardzo długa. Pojawiło się też sporo produkcji, które zapowiadały się skandalicznie słabo, a jednak okazały się być przyzwoite (np. mocno hejtowany "Ghostbusters"). Bez zbędnego przedłużania zapraszam na moją najgorszą dziesiątkę 2016 roku.


10. Gods Of Egypt
(Bogowie Egiptu)

Gatunek: akcja/fantasy/przygodowy
Kraj: USA/Australia

Zestawienie rozpoczyna film, który już przy trailerach wyglądał po prosty koszmarnie słabo. Od razu widać było spore niedostatki CGI, a przecież to właśnie efekty specjalne miały stanowić ogromną część tej produkcji. Po niezbyt zachęcającym zwiastunie jednak sięgnąłem po ten film, żeby zobaczyć, czy trailer nie był przypadkiem nieopacznie źle skonstruowany i przez to nie zachęcał, a wręcz odrzucał od "Gods Of Egypt". I jak wyglądał finalny "produkt"? To taki "Wrath Of The Titans" (kontynuacja remaku "Clash Of The Titans"), ale w egipskich klimatach. Set (Gerard Butler) zabija Ozyrysa i pozbawia oczu Horusa (Nikolaj Coster-Waldau), po czym przejmuje władzę w Egipcie. Oczywiście momentalnie zapanowuje mrok, w najlepsze rozkwita niewolnictwo, lud jest ciemiężony i udręczony. Ale nagle pojawia się jakiś chłopaczek o imieniu Bek (Brenton Thwaites), który postanawia pomóc Horusowi odzyskać władzę. Konsekwencją takich działań jest "epicka" przygoda obfitująca w pojedynki z różnymi bestiami, itp. "Gods Of Egypt" wygląda jak gra komputerowa, w której scenariusz jest liniowy, ale mimo tego pełen dziur, idiotyzmów i totalnych wpadek. Bohaterowie przechodzą kolejne poziomy, jedno zadanie może wykonać tylko Horus, a inne tylko Bek, czasami dochodzi do kooperacji. Widać, że większość scen w "Gods Of Egypt" była kręcona na greenscreenie, o ile nie wszystkie. I nie byłoby to żadną przewiną, gdyby nie to, że spora część efektów jest po prostu koszmarnie słaba. Najbardziej to widać w dynamicznych momentach, a króluje tutaj pojedynek Horusa ze strażą przyboczną Seta. Na obronę tego filmu mogę powiedzieć, że jest to obraz zły, albo nawet bardzo zło, jednak da się go oglądać bez zgrzytania zębami, a głupotki, której jest tutaj cała masa nawet śmieszą. Problem w tym, że na produkcję "Gods Of Egypt" poszło aż 140 mln dolarów.


09. Before I Wake
(Zanim się obudzę)

Gatunek: dramat/fantasy/horror
Kraj: USA

Nie mam pojęcia dlaczego sięgnąłem po "Before I Wake". Najprawdopodobniej chciałem obejrzeć jakiś generyczny horror i zobaczyć, na jakim poziomie stoją teraz tego typu produkcje. Warto zauważyć, że "Before I Wake" trafił do polskich kin, czyli musiał przejść jakąś selekcję (chociaż po tych gównianych horrorach z 2015 roku zaczynam wątpić, że taka selekcja w ogóle istnieje). Po pierwsze to nie jest horror. To dramat ze sporą dawką kina fantasy, albo fantasy ze sporą dawką dramatu. Problem w tym, że film był reklamowany jako rasowy horror. Oczywiście nie mam z tym problemu, bo "Babadook" też nie był typowym horrorem, a bardzo go lubię. Niestety "Before I Wake" usilnie próbuje być jak "Babadook", ale kompletnie mu to nie wychodzi. Przedstawiona jest tutaj dziwaczna historia małżeństwa, któremu synek utopił się wannie. Żeby ukoić swój żal po stracie dziecka adoptują małego chłopca. Jednak ten zachowuje się bardzo nienaturalnie. Ciągle jest zmęczony, a mimo tego nie chce położyć się spać. Kiedy w końcu zmęczony zasypia w domu zaczynają dziać się niesamowite rzeczy. Okazuje się, że chłopiec posiada nadnaturalną moc, która sprawia, że kiedy zasypia w jego najbliższym otoczeniu pojawiają się projekcie rzeczy, bądź osób, o których słyszał w ciągu dnia. Oczywiście nowi rodzice postanawiają to wykorzystać, ale szybko okazuje się, że podczas snu chłopca chce dorwać tajemniczy stwór. "Before I Wake" to produkcja dziwna i nie potrafiąc zaciekawić. W momencie, w którym pojawiają się kolejne wskazówki fabuła przestaje być interesująca. Efekty specjalne też nie powalają. To po prostu taki nudny średniak będący mieszanką dramatu i fantasy, ale w żadnym wypadku nie będący horrorem.



08. Alice Through the Looking Glass
(Alicja po drugiej stronie lustra)

Gatunek: przygodowy/fantasy
Kraj: USA/UK

I przyszła pora na film, na który nikt nie czekał i o który nikt nie prosił. Bardzo mnie zdziwiło, kiedy po biedzie jaką był "Alice In Wonderland" zapadła decyzja, że produkcja dostanie kontynuację. Tym razem na stołku reżysera nie zasiadł Tim Burton, a James Bobin ("Muppets", "Muppets Most Wanted"). Obsada została nieruszona, a dołączył do niej Sasha Baron Cohen. Już pierwszy film był słaby, a jego kwintesencją był durny taniec wykonany przez Kapelusznika (Johnny Depp). I jak łatwo się było spodziewać "Alice Through the Looking Glass" nie jest wcale lepszą produkcją. Alicja (Mia Wasikowska) widząc trapionego przez samotność Kapelusznika decyduje się przenieść w czasie i uratować jego rodzinę od smoczego ognia. Przy okazji narusza kontinuum, przez co musi się przenosić do lat wcześniejszych, i wcześniejszych, i jeszcze wcześniejszych. Jej tropem wyrusza Czas (Sasha Baron Cohen), który podkochuje się w Czerwonej Królowej (Helena Bonham Carter). I co finalnie dostajemy? Produkcję tak samo nudną i nijaką jak "Alice In Wonderland". Jedynym jasnym punktem w tym filmie jest postać kreowana przez Sashę Barona Cohena. I to by było na tyle, jeżeli chodzi o plusy. Pozostałe postaci są sztywne do granic możliwości z Białą Królową na czele. Ale widocznie taki był zamysł na postać graną przez Anne Hathaway. Mam nadzieję, że nikt o zdrowych zmysłach nie zdecyduje się na zrobienie trzeciego filmu o przygodach Alicji. "Alice Through the Looking Glass" to po prostu wydmuszka, która jeżeli już musiała powstać, to powinna od razu zasilić rynek dvd/vod, a nie być wpychana do kin.


07. Independence Day: Resurgence
(Dzień Niepodległości: Odrodzenie)

Gatunek: akcja/sci-fi
Kraj: USA

Pozostajemy w temacie filmów, o które nikt nie pytał. Pamiętacie lata 90-te? Wtedy w kinie sci-fi wiele idiotyzmów uchodziło płazem, a teraz te produkcje są owiane kultem. Dawno nie widziałem "Independence Day", ale nie chcę sobie psuć dobrych wspomnień związanych z tym filmem. Kontynuacja historii zawitała do kin 20 lat po premierze pierwszego obrazu i już po pierwszym zwiastunie zadawałem sobie proste pytanie - po co? No wiadomo, że dla kasy. "Independence Day: Resurgence" nie ma specjalnie skomplikowanej fabuły. Ot na ziemię przybywają kosmici, ale tym razem ich statek jest zdecydowanie większy. Próbują się dowiercić do jądra Ziemi, a tymczasem zbiera się ekipa znanych z części pierwszej bohaterów, którzy szukają sposobów na powstrzymanie obcych. I w sumie tyle. Nie ma tutaj niczego więcej, fabuła streszczona w dwóch zdania, a pewnie i dałoby się to zrobić w jednym. To, co było do przełknięcia w latach 90-tych teraz już nie uchodzi tak łatwo. "Independence Day: Resurgence" to taka typowa amerykańska papka pełna komputerowych efektów specjalnych, ciągłej akcji i oczywiście ultra patetycznych przemówień. Te dwa pierwsze elementy są do przeżycia, w końcu Michael Bay ciągle robi kolejne filmy. Ale te podniosłe przemowy o ratowaniu świata...przykro mi, ale nie. Wszystko ma swoje granice. Problemem "Independence Day: Resurgence" jest też brak ciekawych bohaterów. Jedynka miała kilka naprawdę fajnych postaci, które tutaj zostały zmielone i usztywnione. Nie udało się też wykreować żadnych sensownych nowych bohaterów. Efektem tego jest nikomu niepotrzebny obraz trwający 120 minut, który ogranicza się do pokazu możliwości CGI (czasami niedomagającego). Chyba teraz nie pozostaje nic innego jak czekać, aż Emmerich uraczy nas kontynuacją filmu "2012", bo dlaczego nie?


06. Kindergarten Cop 2
(Gliniarz w przedszkolu 2)

Gatunek: komedia
Kraj: USA

W 1990 roku swoją premierę miał "Gliniarz w przedszkolu", którego gwiazdą był Arnold Schwarzenegger. Film nie był żadną rewelacją, ot komedyjka, w której rosły gość nie potrafi sobie poradzić z grupą dzieciaków. Oczywiście na drugim planie stała kryminalna intryga. I nie wiem, jak to się stało, że ktoś wpadł na pomysł, że kontynuacja tego filmu to dobry pomysł. Podejrzewam, że ta sama osoba zadecydowała, że główną rolę powinien zagrać Dolph Lundgren. Gość, który nie przejawia chociażby najmniejszych talentów komediowych. A może inaczej. Przejawia, ale śmieszność wychodzi mu niezamierzenie w kinie akcji. "Kindergarten Cop 2" to jakby powielenie schematu z jedynki, ale przeniesie go na współczesny grunt. Teraz problemem są np. nowe nawyki żywieniowe dzieciaków, które np. nie trawią laktozy. Z tego typu problemami musi się zmierzyć nasz główny bohater. Dolph Lundgren przez cały film jest sztywny jak kołek, a wszelkie komediowe elementy, w których bierze udział wypadają wręcz karykaturalnie sztucznie. Lundgren jest po prostu skandalicznie nieśmieszny. W pierwszym "Gliniarzu w przedszkolu" sporą dawkę humoru zapewniały dzieciaki, tutaj niestety tego nie robią. Jest nudno, nieśmiesznie i bez sensu. Na szczęście "Kindergarten Cop 2" trafił od razu na rynek dvd/vod i pewnie mało kto go widział. RECENZJA

05. Fifty Shades Of Black
(Pięćdziesiąt twarzy Blacka)

Gatunek: komedia
Kraj: USA

Mam dziwną słabość do produkcji z braćmi Wayans. Mimo tego, że wiem w jakiej jakości filmach grają, to jednak po nie sięgam. W "Fifty Shades Of Black" na stołku reżyserskim zasiadł Michael Tiddes, który współpracował z Marlonem Wayansem już przy okazji "A Haunted House" i "A Haunted House 2", czyli parodii horrorów o nawiedzonym domu (głównie dostało się serii "Paranormal Activity"). Nie trudno się domyślić, czego parodią jest "Fifty Shades Of Black", ale dla porządku napiszę, że chodzi o "Fifty Shades Of Grey" (kto by się spodziewał?). Marlon Wayans wciela się postać Christiana Blacka, dobrze prosperującego przedsiębiorcy, który dysponuje niemałą fortuną. Kiedy zgłasza się do niego młoda dziennikarka ten szybko zauważa, że coś między nimi zaiskrzyło. Ich relacje szybko nabierają tempa. "Fifty Shades Of Black" to nic innego jak po prostu kolejna durna komedia z Marlonem Wayansem w roli głównej. Jej największym problemem jest to, że faktycznie dość szczegółowo wyśmiewa się z "Fifty Shades Of Grey" (ale do tego chyba nie trzeba kręcić parodii). Dlaczego jest to problem? Bo, żeby chociażby w najmniejszym stopniu docenić te "dowcipasy" trzeba znać materiał źródłowy. Jako, że nie widziałem "Fifty Shades Of Grey" to podczas oglądania "Fifty Shades Of Black" miałem wrażenie, że cały komizm opiera się na słabo ze sobą powiązanych i nieśmiesznych gagach. Oczywiście króluje tutaj humor z dolnej półki, pełen kiblowych żartów, ale do tego swoich widzów przyzwyczaił Marlon Wayans, prawda? Nie można po nim oczekiwać inteligentnych dowcipów, czy żartów sytuacyjnych. O ile "A Haunted House" i "A Haunted House 2" w miarę mi się podobały, tak "Fifty Shades Of Black" spuszczam w kiblu. BTW jeżeli jesteście ciekawi co tam u doktor Quinn to rzućcie chociaż jednym okiem na "Fifty Shades Of Black".


04. Nine Lives
(Jak zostać kotem)

Gatunek: komedia/fantasy/familijny
Kraj: Francja/Chiny

O! Komedia o pracoholiku zamienionym w kota, to musi być dobre! A tak serio, to oczywiście nie mogło być. I dziwne, że twórcy "Nine Lives" nie wpadli na to zanim zabrali się do prac na tym filmem. Niestety ta produkcja powstała, trafiła do kin, a polski dystrybutor jeszcze wysilił się na niezły dowcipas zatrudniając do dubbingu Tomasza Kota. Żeby nikomu taki mega żart nie umknął to pojawiła się też stosowna informacja na plakacie - "W ROLI KOTA... TOMASZ KOT!". No boki zrywać. Ile razy widziałem ten plakat, czy billboard to płakałem ze śmiechu. A tak naprawdę to wcale się nie śmiałem. Ilekroć widziałem materiały reklamowe "Nine Lives" porozlepiane na mieście coś we mnie umierało. W takim razie po co obejrzałem ten film? Żeby mieć murowanego kandydata do pierwszego miejsca najgorszych produkcji 2016 roku. Tylko i wyłącznie dlatego. Nie było innych motywacji. Ale okazało się, że były jeszcze gorsze filmy... "Nine Lives" to prosta historia, w której pracoholik olewający własną rodzinę zostaje zamieniony w kota. Po co? Dlaczego akurat w kota? Nie wiadomo. Czy w ten sposób może odkupić swoje winy? Najwidoczniej tak. A raczej ma to go nakierować bardziej na zaniedbywaną rodzinę i udowodnić mu, że warto im poświęcać swój czas. Oczywiście Kevin Spacey (dlaczego akurat on? :-( ) zamieniony w kota robi masę "śmiesznych" rzeczy. Wdrapuje się na stół i z niego spada, albo sika do torebki, ewentualnie skacze po ścianach. No po prostu humor! Komedia! Towarzyszy temu kulejące CGI, bo przecież kot nie zawsze jest kotem, czasami jest komputerowym tworem, który zachowuje się bardzo nienaturalnie. Najgorsze jest to, że w tej produkcji pojawia się też Christopher Walken, ale on już miał na swoim koncie filmy o podobnym ciężarze gatunkowym. Kiedyś na Polsacie w niedzielę około godziny 12 były emitowane produkcje familijne, w których np. szympans grał w baseball, albo pies w piłkę nożną, ewentualnie krokodyl był strażakiem. Tam jest miejsce "Nine Lives", nie w kinie.


03. Dirty Grandpa
(Co ty wiesz o swoim dziadku?)

Gatunek: komedia
Kraj: USA

Czy tu jest w ogóle wymagany komentarz? Oglądając "Dirty Grandpa" zastanawiałem się, czy Robert De Niro w ogóle zdawał sobie sprawę z tego, że gra w tym filmie? Mam wrażenie, że ktoś go napchał dragami i wrzucił przed kamerę, a De Niro po prostu zaczął odwalać dziwne scenki i rzucać nieśmiesznymi tekstami. Tak mniej więcej odebrałem "Dirty Grandpa". Fabuła tego filmu jest prosta - dziadek po śmierci żony wyrusza z wnuczkiem w podróż. Szybko okazuje się, że dziadek zaczyna się zachowywać jak napalony nastolatek, który chce używać życia ile wlezie. I dzięki temu dostajemy całą masę nieśmiesznych żartów na temat seksu, narkotyków, alkoholu, itp. Nie muszę chyba dodawać, że humor jest tutaj na żenującym poziomie? Z każdą kolejną sceną De Niro niszczy własną legendę, którą budował przez lata. A przecież "Dirty Grandpa" to nie jest pierwsza komedia, w której ten aktor miał okazję wystąpić. Wystarczy przypomnieć serię "Meet The Parents", w której wypada bardzo dobrze. Ale tam był jakiś pomysł na fabułę, na żarty, na postać, a poza tym był też Ben Stiller. W "Dirty Grandpa" De Niro partneruje Zac Efron, który przecież dał radę w dwóch częściach "Neighbours", a tutaj wypada po prostu źle. Cały humor w tej produkcji opiera się na nadmiernym epatowaniu głupotą. Tak jakby twórcy mówili: widzicie? Robert De Niro jest stary i zachowuje się niestosownie do swojego wieku. Śmieszne, nie? Prawda, że śmieszne? No właśnie nie. Owszem, jak w każdej tego typu produkcji trafi się jeden, czy dwa dobre żarciki, ale w obliczu zalewu kiblowego humoru nawet najlepsze dowcipy potrafią umknąć.


02. Project 12: The Bunker

Gatunek: akcja/przygodowy/sci-fi
Kraj: Hiszpania

Widzieliście "Captain America: Winter Soldier"? A "The Devil's Tomb"? Jeżeli na obydwa pytania odpowiedzieliście twierdząco, to spokojnie możecie sobie odpuścić "Project 12: The Bunker". Ta produkcja to jeden wielki chaos pełen niedopowiedzeń. Mamy grupkę najemników, którzy są rozrzuceni w różnych zakątkach świata. Wykonują różne zadania i w końcu dostają zlecenie, żeby udać się do jakiegoś bunkra zbudowanego przez ZSRR, gdzie były przeprowadzane eksperymenty. Towarzyszy im były oficer ZSRR, który doskonale zna rozkład bunkra. I przez cały film pojawia się masa pytań, na które twórcy nie dostarczają odpowiedzi, żadnych, chociażby szczątkowych. Czego dotyczyły eksperymenty? Jakie konkretnie zadanie muszą wykonać najemnicy? Jak to się stało, że nienawidzący się ludzie utworzyli grupę najemników? Dlaczego Eric Roberts gra od kilku lat w samych słabych filmach? Odpowiedzi brak. Oglądając grupkę tych losowo dobranych postaci od razu przypomniał mi się nędzny "Sabotage". Tam też główne postaci tworzyły grupkę najemników, którzy za sobą nie przepadali. No dobra, ale na początku wspomniałem o "Captain America: Winter Soldier" i "The Devil's Tomb". I nie był to przypadek. Reżyser "Project 12: The Bunker" na pewno widział wspomniane filmy, bo jego produkcja podkrada trochę pomysłów...tzn. inspiruje się nimi. Główni źli to superżołnierze z maskami zasłaniającymi twarz (wyglądają jak ubodzy kuzyni Winter Soldiera), którzy są efektem eksperymentów ZSRR. Natomiast punktem wspólnym z "The Devil's Tomb" jest sam bunkier, który muszą eksplorować najemnicy. Ale robienie zrzynki z innych produkcji to jeszcze nic. Najgorszymi elementami tego filmu jest skrajnie amatorskie aktorstwo i skandaliczne dialogi (przypominają najtańsze produkcje akcji z czasów VHS). Ten film to po prostu jedna wielka tragedia, w której udział wzięło dwóch znanych aktorów - Eric Roberts i James Cosmo.


01. The 5th Wave
(Piąta fala)

Gatunek: akcja/przygodowy/sci-fi
Kraj: USA

I najgorszym filmem roku 2016 zostaje "The 5th Wave"! Produkcja, dla której bazą była seria książek dla młodzieży. Aż dziwne, że po "Zmierzchu" i "Niezgodnej" komuś jeszcze chce się robić takie filmy, ale widocznie ktoś je jeszcze ogląda (no ten i ja obejrzałem). Historia nie jest tutaj zbyt skomplikowana, ale za to pełna dziur i idiotyzmów. Ot Ziemię odwiedzają kosmici, którzy oczywiście atakują ludzi. Przepuszczają pięć fal ataków, każda z fal jest inna. Głowna bohaterka (Chloë Grace Moretz) błąka się po wyludnionych autostradach, które od razu przypominają "Walking Dead". Albo biega po lesie. Zachowuje się totalnie irracjonalnie.  Robi dosłownie wszystko, żeby tylko nie przetrwać, a jednak chce zachować życie. W końcu zostaje wciągnięta do wojskowych oddziałów dziecięcych, których zadaniem jest eliminacja ludzi zainfekowanych przez kosmitów. Oczywiście jest dramat, łzy, akcja, strzelaniny, sztuczne relacje między bohaterami, itp. Jest masa scen, które nie mają żadnego znaczenia dla ciągu fabularnego. Czy w tym filmie jest coś dobrego? Nie. A nie, jednak jest. W "The 5th Wave" pomieszczono ogromną ilość idiotyzmów. W tej kategorii obraz w reżyserii J Blakesona wysuwa się na prowadzenie i pewnie długo nie zostanie zdetronizowany. No chyba, że ktoś zdecyduje się na stworzenie kontynuacji "The 5th Wave", a przecież to dopiero początek książkowej trylogii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz