wtorek, 23 grudnia 2014

Filmy growe - klaps #4


Czwarta odsłona serii "filmy growe" to kolejna dawka ekranizacji gier, oczywiście gorszych niż te w poprzedniej części. Tym razem nie zabrakło potencjalnych hitów, które kompletnie zostały zmarnowane przez chybione pomysły, albo będące zwykłym skokiem na kasę. I oczywiście nie zabraknie też produkcji, które ewidentnie powstały tylko po to, żeby żerować na marce niezwykle popularnej wśród graczy. Tym razem nie ma żadnych horrorów, ale w przyszłości nadrobię to z nawiązką.

Autor tekstu: Est

16. Red Faction: Origins
(2011; sci-fi; USA)

Kiedy w 2001 roku, jakoś niedługo po premierze gry "Red Faction" zasiadłem, żeby ją przetestować to co chwilę przecierałem oczy ze zdumienia. Ta strzelanka miała w sobie wszystko i to dosłownie wszystko. Świetny klimat kopalni osadzonej na Marsie, polityczny podtekst, rewolucja, różnorodny arsenał i ten jeden najważniejszy element - możliwość niszczenia otoczenia. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. "Red Faction" przez bardzo długi czas utrzymywał się u mnie na pierwszym miejscu w kategorii gier FPS. Później powstało jeszcze kilka części, których niestety nie znam. A w dziesiątą rocznicę premiery pierwszej gry na rynek dvd został wypuszczony film "Red Faction: Origins". Produkcja naprawdę nieźle zrealizowana i mająca gwiazdę na swoim pokładzie (Robert Patrick znany m. in. z "Terminatora 2" i serialu "Archiwum X"). Problemem tego filmu było to, że miał w sobie wszystkie negatywne cechy produkcji telewizyjnej. Od razu widać, że budżet tego obrazu do najwyższych nie należał i wystarczyło na zatrudnienie jednego porządnego aktora, a reszta w dużej mierze przypomina ludzi z łapanki. I mimo naprawdę sporego potencjału film ten wyszedł tak sobie, a to głównie przez nudę wkradającą się tutaj niemalże na każdym kroku. Niby klimat jest podobny jak w serii gier, a jednak czegoś tu brakuje. Nie jest to zła produkcja, ale raczej fanów serii nie zadowoli, jednak twórcy tego obrazu nie mają się czego wstydzić. Stworzyli przyzwoity film, jak na standardy produkcji telewizyjnych.



17. Wing Commander
(1999; akcja/sci-fi; Luksemburg/USA)

Nigdy nie lubiłem symulatorów pojazdów kosmicznych, dlatego też stroniłem od serii "Wing Commander", która jednak poza samą symulacją miała bardzo bogaty świat i naprawdę ciekawe scenki przerywnikowe. Po dziewięciu latach od premiery pierwszej części gry na ekrany kin trafił film "Wing Commander". Jednakże nie był to zwykły obraz, ponieważ na stołku reżyserskim zasiadł sam Chris Roberts, czyli twórca growego pierwowzoru. Czy ta produkcja mogła się nie udać? Jak widać mogła. I ciężko szukać winnego. Co prawda Chris Roberts wziął całą winę na siebie, ale tutaj zawiodło zdecydowanie więcej elementów niż tylko reżyser (chociaż był to filmowy debiut Robertsa). Przede wszystkim kompletnie niezrozumiałe było stworzenie zupełnie nowego scenariusza pełnego nowych postaci. Co prawda elementy znane z gry pojawiają się w filmie, ale cały czas wygląda to bardziej jak puszczanie oka do widza. Chociażby rasa Kilrathi, która przypomina bezmózgie potwory i w żadnym wypadku jej przedstawiciele nie mają kociego wyglądu. Innym powodem porażki tej produkcji była zapewne obsada, która składała się z popularnych młodzieżowych aktorów. Freddie Prince Jr. może i pasuje do głównej roli w jakiejś komedii romantycznej, ale kompletnie nie sprawdza się jako pilot niszczycielskiego statku kosmicznego w produkcji sci-fi. A przecież późniejsze części serii gier "Wing Commander" miały scenki przerywnikowe z udziałem prawdziwych aktorów (np. Mark Hamill), więc niezrozumiałe jest dla mnie pakowanie do filmu młodzieżowych aktorów kompletnie nie pasujących do obrazu. I ostatnim choć chyba najważniejszym elementem było efekciarstwo, którym chciał się pochwalić Roberts. Gdyby teraz powstawał "Wing Commander" to pomyślałbym, że Chris Roberts pozazdrościł Michaelowi Bay'owi tych wszystkich wybuchów i drogiego efekciarstwa, które stanowi główny sens filmu. Tak niestety jest w przypadku "Wing Commandera", to film wydmuszka.



18. Lara Croft Tomb Raider: The Cradle of Life
(2003; przygodowy; Japonia/Niemcy/USA/UK)

Pierwsza część filmowa o przygodach Lary Croft była naprawdę dobra i w miarę wierna swojemu cyfrowemu oryginałowi. Natomiast "Kolebka Życia", bo taki tytuł nosi druga część perypetii pani archeolog, wygląda jak parodia wszystkich filmów o Agencie 007 razem wziętych. Ilość zbiegów okoliczności jest nie tylko nieprawdopodobna, ale wręcz niemożliwa. W filmie nie ma też wyraźnego złola. O ile Iain Glen radził sobie świetnie w pierwszej części i faktycznie był takim bandziorem z klasą, to Ciarán Hinds wygląda wręcz karykaturalnie w roli głównego złego. Do tego przyklejony na siłę Gerard Butler, którego postać miała chyba za zadanie tylko i wyłącznie przyciągnąć do kina płeć piękną. Przecież historia pokazana w "Kolebce Życia" świetnie by się obyła bez granej przez Butlera postaci. Zresztą nawet historia pokazana w tym filmie jest o kant dupy potłuc i w ogóle szkoda się nad nią w ogóle rozwodzić. Jeżeli jeszcze pierwsza część przygód Lary Croft mi się podobała, bo oddawała klimat gry (której przecież nie lubiłem), to dwójka przypomina jeden wielki popis kaskaderski i drogi skok na jeszcze większą kasę. Kompletnie mnie nie dziwi, że nikt nie zdecydował się na nakręcenie trzeciego filmu z serii Tomb Raider.



19. Super Mario Bros.
(1993; fantasy/przygodowy; USA/UK)

Jeżeli o niedorzecznościach mowa, to przecież nie może zabraknąć prawdziwego klasyka w tej kategorii, czyli "Super Mario Bros". Nie ma co się oszukiwać, baza dla tego filmu nie posiadała prawie wcale warstwy fabularnej, więc z jakiego powodu zdecydowano się na powstanie tego filmidła? Zakładam, że chodziło o to, żeby wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy z kieszeni biednych graczy, którzy przy grach o wąsatym hydrauliku spędzali grube godziny. No, ale zaraz, co prawda pierwsze gry z serii Mario Bros nie miały fabuły (w końcu bieganie od zamku do zamku w celu uratowania księżniczki to żadna fabuła), ale za to przedstawiony w nich świat był naprawdę fantastyczny. I nieważne, że rozgrywka była prosta jak sama historia przedstawiona w grze. Ubrany na czerwono Mario i jego odziany na zielono brat Luigi przemierzali fantastyczne, niezwykle kolorowe i wręcz psychodeliczne krainy, które pełne były zabawnych przeciwników. Czy w takim razie w filmie można zobaczyć takie cudaczne lokacje jak w grze? Nie, nie można. Nie wiem, czy ten film miał tak mały budżet, czy zaważyły inne elementy, ale w "Super Mario Bros" świat jest szary, mroczny, jakiś taki wilgotny i w żadnym razie nie jest przyjazny. Można trafić na jakieś człekokształtne dinozaury, które wyglądają jakby były wyciągnięte z jakiegoś marnego horroru. Sama historia też niewiele ma wspólnego z grą. I w ogóle teraz mam wrażenie, że ten scenariusz był pisany do zupełnie innego filmu, ale z uwagi na to, że na marce Nintendo można było więcej zarobić to obraz nazwano "Super Mario Bros". Oczywiście ta wylewająca się z ekranu mizeria nie przeszkodziła mi w młodości w zarzynaniu kasety z tym filmem (w ciągu jednego dnia widziałem go 6, dosłownie 6 razy, a później kasetę trzeba było oddać do wypożyczalni). Ten film to szczyt kiczu lat 90-tych.



20. DOA: Dead Or Alive
(2006; akcja; Niemcy/UK/USA)

Nie jestem fanem gier z serii "Dead Or Alive", dla mnie to bijatyka, która nie miała w sobie nic na tyle ciekawego, żeby przyciągnąć wielbicieli mordobicia. W związku z tym twórcy zaserwowali seksowne wojowniczki, którymi można było się okładać na ringu, czy innych wymyślnych arenach. Nie znam też fabuły tych gier i nie wiem kompletnie nic o postaciach pojawiających się w tej serii. Jednak w kilka części grałem, żeby się upewnić odnośnie wyższości innych bijatyk nad tą. Mimo tego ekranizacja do tragicznych nie należy. Owszem, fabuła jest dziecinnie prosta i takich filmów w latach 90-tych powstała cała masa (lepszych i gorszych). "Filmy turniejowe" to były kiedyś naprawdę czaderskie produkcje, twórcy "DOA: Dead Or Alive" chcieli chyba przypomnieć widzom tą trochę już zapomnianą formułę kina kopanego. Udało się tylko połowicznie, bo to chyba najgorszy z "turniejowych filmów" jaki widziałem. Cała uwaga kamery bardziej skupia się na krągłościach głównych bohaterek (co w sumie nie jest złe, ale nie powinno to być sednem filmu), fabuła jakoś tam idzie do przodu, kolejne postaci znane z gry pojawiają się i zaraz znikają. A głównego złego gra nie kto inny jak sam Eric Roberts (ten sam, który w "Best Of The Best" rozkładał reprezentację Korei Południowej na łopatki). "DOA: Dead Or Alive" to naprawdę nie jest zła produkcja, jest trochę efektownych (choć bardzo nierealnych) walk, trochę humoru różnej maści, urokliwe kobiety i szczątkowa fabuła. Tylko szkoda, że całość wygląda jakby była przygotowana od razu na rynek dvd. W mojej wypowiedzi odnośnie tego filmu można zauważyć wiele sprzeczności, bo ciągle ze sobą walczę - część mnie uważa "DOA" za gniot, a druga część za niezbyt dobrze przemyślanego średniaka. Trochę mam wrażenie, że twórcy tego filmu chcieli nakręcić takiego drugiego "Mortal Kombat", ale nie wyszło.

9 komentarzy:

  1. w ostatnim wypadku przynajmniej spełnili warunek czyli sporo cycków po ekranie wędrowało ;-) choć niestety przeważnie ubrane :-D wszystkie oglądałem i to zarówno po polsku jak i niemiecku :)ps.przy okazji życzę szcześliwego nowego roku 2015 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, inaczej zrobić przy kręceniu "DOA" nie mogli. Przecież jednak ekranizacje gier są kierowane głównie do graczy, więc jak byliby rozczarowani fani serii "Dead Or Alive", gdyby nie było cycków i tyłków w tym filmie.

      PS. Szczęśliwego nowego roku i może jakichś świetnych ekranizacji gier ;-)

      Usuń
  2. Lara była OK, ale DOA to IMO straszliwe dno...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwsza część "Tomb Raidera" była ok, druga już nie. Przecież tutaj jest cała masa niedorzeczności, których nic nie jest w stanie obronić. Jakieś kosmiczne technologie, ale też Puszka Pandory... A "DOA" - tak jak w przypadku ekranizacji innych gier, jest kierowana do fanów serii. To jest specyficzna bijatyka i jej klimat akurat całkiem nieźle został oddany w filmie. Sama produkcja w sobie przypomina wspomniane przeze mnie "filmy turniejowe" z lat 90-tych (tylko jest o kilka klas niżej).

      Usuń
    2. Nie wiem jakie niedorzeczności w TB widzisz. Film trzyma poziom poprzednika. A w DOA gra aktorska jest tak słaba, że aż przykro się to ogląda.

      Usuń
    3. Myślę, że w kastingu do "DOA" akurat umiejętności aktorskie nie były najważniejsze ;-)

      Usuń
  3. A ja nie wspominam dobrze żadnego z tych filmów :/ Wprawdzie nie widziałem ekranizacji "Red Faction", ale nie spieszno mi ku temu (w grę grałem, była zajebista. Pamiętam jaka była jazda żeby przebić się przez struktury jak najgłębiej :). Jeżeli miałbym wybierać największą padaczkę z tych powyższych to Mario Bros

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się "wkopywałem" w "Red Faction", to była dopiero zabawa (szkoda, że później nie można było wyjść z takiej studni). No fakt, "Mario Bros" to padaka na całego, ale właśnie za sprawą sentymentu trafił do pierwszej 20. Ale na prawdziwe "perły" jeszcze przyjdzie czas.

      Usuń