poniedziałek, 6 lutego 2017

Klątwa Samary 12 lat później

Rings

Rok: 2017
Gatunek: horror/dramat
Kraj: USA

Dawno, dawno temu, a konkretnie w 1998 roku na ekrany japońskich kin trafiła ekranizacja książki "Ringu", której autorem był Kôji Suzuki. Film szturmem zdobył Japonię, a kilka lat później Europę i USA. Japończycy dość szybko zdążyli nakręcić nie tylko kontynuację (1999), ale też prequel do całej historii (2000). Amerykanie wpadli na świetny pomysł, żeby nakręcić swoją wersję tego kinowego hitu. W 2002 roku na srebrne ekrany powędrował świetny remake w reżyserii Gore'a Verbinskiego. Po sporym sukcesie, który pomógł też w popularyzacji "Ringu" na całym świecie, sprytni filmowcy z Hollywood doszli do wniosku, że też zrobią sequel (2005) do swojego "The Ring". Za reżyserię drugiej części amerykańskiego horroru odpowiadał Hideo Nakata, czyli twórca dwóch filmów z serii "Ringu". Niestety nie udało się osiągnąć takiego wyniku jak przy okazji "The Ring" i Samara, czyli duch wychodzący z telewizora, została pochowana na dwanaście długich lat. Reżyserem, który miał przeprowadzić reanimację Samary został F. Javier Gutiérrez...filmowiec bez historii.


Julia i Holt są uroczą parą. Wyglądają niczym bohaterowie komedii romantycznej, która już dobiegła do swojego szczęśliwego finału. Niestety tę sielankę przerywa wyjazd Holta na studia. Julia od tej pory strasznie tęskni i nie odpuszcza żadnego wieczoru na pogawędki przez Skype'a ze swoim wybrankiem. Niestety pewnego dnia kontakt nagle się urywa. Holt przestaje odpowiadać, nie odbiera telefonu, nie odzywa się też przez Skype'a. Niedługo po tym Julię nawiedza koszmar, wybudzona  w środku nocy dziewczyna zauważa, że Holt dzwoni do niej przez Skype'a. Jednak zamiast jej wybranka przed kamerą pojawia się spanikowana dziewczyna. Julia jeszcze tej nocy decyduje się na wyruszenie w podróż na uniwersytet by odnaleźć swojego chłopaka. Dziewczyna szybko trafia na zajęcia profesora Gabriela, który jak się szybko okazuje potajemnie wraz z grupką studentów przeprowadza dziwny eksperyment, w którego centrum znajduje się film sprowadzający klątwę.


Jako zagorzały wielbiciel perypetii Sadako oraz Samary nie mogłem sobie odpuścić "Rings". Chociaż podejrzewałem, że nic wielkiego z tego nie będzie. Wszak nikt sensowny nie zdecydował się brać udziału we wskrzeszaniu serii "The Ring". Johnny Galecki znany przede wszystkim z serialu "Teoria Wielkiego Podrywu" gra tutaj jedną z bardziej znaczących postaci, już sam ten fakt świadczy o klasie tego filmu. I nie chodzi o to, że mam jakieś uprzedzenia do tego aktora, po prostu widnieje on w świadomości widzów głównie jako aktor komediowy. Umieszczenie go w horrorze raczej takiej produkcji nie pomoże. Z innych znanych twarzy można zobaczyć Vincenta D'Onofrio, który chyba nie odmawia żadnych ról. W jego dorobku można znaleźć tyle samo dobrych, co słabych filmów. Ale akurat do gry aktorskiej w "Rings" przyczepiać się nie będę, bo ta stoi na przyzwoitym poziomie, a są tutaj elementy dużo ważniejsze. Rzućmy okiem na reżysera. Za kamerami stanął F. Javier Gutiérrez i jeżeli chcecie sobie teraz przypomnieć jakiś jego film, to od razu spieszę z informacją, że nie wyreżyserował niczego znaczącego. Spod jego ręki wyszedł tylko "Before The Fall" z 2008 roku, który był wielokrotnie nagradzaną produkcją sci-fi z Hiszpanii. Niestety od tego 2008 roku F. Javier Gutiérrez nie zrobił nic. Co można sobie łatwo interpretować - żaden znaczący reżyser nie chciał wziąć udziału w projekcie zwanym "Rings". Ewentualnie nikt nie chciał wyłożyć odpowiednich pieniędzy na zatrudnienie porządnego i zaprawionego w bojach reżyserach. Wśród scenarzystów również brakuje chociażby solidnych fachowców, no chyba, że gościa odpowiedzialnego za scenariusz do "The 5th Wave" uznamy za wystarczająco dobrego.


Biorąc pod uwagę te wszystkie elementy można dojść tylko do jednego wniosku - "Rings" powinien skończyć się kompletną katastrofą. Czy tak faktycznie jest? Nie do końca. Wybierając się na ten film spodziewałem się nie lada chały, a dostałem w miarę przyzwoity dramat ze sporą dawką horroru. Tak, "Rings" ciężko nazwać horrorem. To produkcja, w której nasza wesoła parka, czyli Julia i Holt próbują rozwikłać zagadkę Samary i jej klątwy. I prawdę mówiąc oglądając film Gutiérreza miałem wrażenie, że działają tutaj dwa scenariusze, które nie do końca ze sobą współgrają. Jeden dotyczy eksperymentu profesora Gabriela, a drugi wspomnianej parki grzebiącej w przeszłości Samary. O ile ten pierwszy motyw wydaje się naprawdę interesujący, mroczny i wręcz chory w samym swoim założeniu, to ten drugi nie robi specjalnego wrażenia. Szkoda, że nie skupiono się na samym eksperymencie, bo wówczas "Rings" mógłby stać się świetnym horrorem, który wcale nie musiałby się opierać na serwowaniu kolejnych jump scen, wystarczyłaby atmosfera ciągłego zagrożenia. Niestety zdecydowano się na umieszczenie dwóch średnio ze sobą powiązanych historii z czego dużo większy nacisk położono na tę drugą, mniej ciekawą.



Julia i Holt snują się po jakimś małym miasteczku i robią dokładnie to samo, co Naomi Watts robiła w "The Ring", czyli na bazie wskazówek pokazanych w przeklętym filmie próbują rozwiązać zagadkę Samary. Czy to jest ciekawe? Nie bardzo, tym bardziej w formie, w jakiej zostało to podane widzowi. Tak naprawdę duch Samary nie odgrywa tutaj zbyt ważnej roli, bardziej kluczowa jest jej przeszłość i próba jej odkrycia. "The Ring" z 2002 roku trzymał w napięciu, świetnie został wykorzystany motyw z upływającym czasem i nieuchronnie zbliżającą się grozą. Tutaj jest inaczej. W końcu wszyscy doskonale wiedzą jak pozbyć się klątwy, każdy zdaje się doskonale znać zasady tej morderczej rozgrywki. To też sprawia, że klimat grozy gdzieś znika, pozostaje tylko tajemnica, która przy braku faktycznego zagrożenia traci na swojej atrakcyjności. Mimo tego "Rings" ogląda się całkiem nieźle, ale niestety tylko nieźle. I podejrzewam, że tak jak szybko zapomniałem o fabule "The Ring 2", równie błyskawicznie z mojej głowy wyleci historia przedstawiona w produkcji Gutiérreza.


Cały czas zastanawiam się, po co powstał "Rings"? Niemożliwe, żeby był to skok na kasę, bo nie mamy tutaj żadnych przesłanek, które mogłyby o tym świadczyć. Może Amerykanie zauważyli, że Japończycy ciągle nagrywają jakieś filmy o Sadako (raczej gorsze niż lepsze) i zapragnęli przywrócić do żywych swoją Samarę? Patrząc na listę płac "Rings" od razu widać, że nikt tutaj nie chciał ryzykować wyłożenia dużych pieniędzy na porządny sequel. Mimo tego film nie kosztował wcale tak mało jak na horror (33 mln $). Oglądając "Rings" miałem wrażenie, że to produkcja, w której starły się ze sobą dwie nie do końca zbieżne historie i jak łatwo się domyślić, nie działa to na korzyść tej produkcji. Klimat grozy znany "The Ring" z 2002 roku gdzieś się zapodział, zamiast tego dostaliśmy jakąś pseudo-detektywistyczną zagadkę z psychodelicznymi wstawkami. Jednak nie mogę stwierdzić, że "Rings" jest filmem tragicznym, jest niczym więcej jak średniakiem pozbawionym napięcia i grozy. To jedna z tych produkcji, które można zobaczyć, ale wcale nie trzeba.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz