piątek, 30 stycznia 2015

Filmy growe - klaps #7


Wszystko co dobre szybko się kończy. Tym wyświechtanym hasłem otwieram ostatnią odsłonę "filmów growych". Przy tej końcowej piątce skupiam się głównie na produkcja Uwe Bolla, który w pełni zasłużenie dorobił się tytułu "króla ekranizacji gier". Jeżeli nie wiecie skąd taki zaszczytny tytuł przypadł wspomnianemu reżyserowi to poniżej na pewno znajdziecie na to odpowiedź. A zaraz za najgorszą piątką aktorskich produkcji na motywach gier wideo zamieszczam krótkie podsumowanie, które może nie jest niczym odkrywczym, ale nie mogło go zabraknąć przy serii "filmów growych".

Autor tekstu: Est

31. BloodRayne 2: Deliverance
(2007; akcja/horror/western; Kanada/Niemcy)

O BloodRayne pisałem już dwukrotnie przy okazji pierwszej i trzeciej części, ale zdecydowanie najgorsza z całej trylogii jest druga odsłona. Scenarzyści (tak, było ich kilku) oraz niezmordowany Uwe Boll postanowili przenieść wampirzycę Rayne na Dziki Zachód. Prawda, że ciężko jest zepsuć tak szalony pomysł? A jednak Uwe Boll po raz kolejny udowodnił, że potrafi spieprzyć wszystko. Dziki Zachód i wampiry - przecież możliwości było mnóstwo. Można to było połączyć z jakimiś indiańskimi wierzeniami, czy czymkolwiek co urozmaiciłoby historię. Twórcy zdecydowali się na odważny krok, Rayne zbiera drużynę, która ma stawić czoła ciągle rosnącej armii wampirów. Przy czym każdy z członków ekipy szukającej sprawiedliwości to straszliwie stereotypowe postaci. Wszystko oczywiście jest okraszone lawiną amatorszczyzny, którą widać już nawet na zwiastunie. Tutaj nie ma ani grama aktorstwa, wygląda to tak jakby postaci pojawiające się na ekranie czytały swoje kwestie z promptera. W tej części nie zobaczycie żadnych znanych twarzy, chyba, że macie za sobą solidną dawkę produkcji Uwe Bolla, bo można tu zobaczyć Zacka Warda i Brendana Fletchera. Obydwaj panowie dość regularnie pojawiają się na planach zdjęciowych kolejnych produkcji mistrza ekranizacji gier, ale też w innych filmach klasy C, czy nawet D.



32. Far Cry
(2008; akcja; Kanada/Niemcy)

Nigdy nie grałem w Far Cry, ale mniej więcej wiem, o czym traktuje ta seria, która przeszła ostre zmiany po części drugiej. Za kamerą podczas kręcenia filmu "Far Cry" stanął sam Uwe Boll, co już gwarantowało wysoki poziom. W końcu jego doświadczenie z tego typu produkcjami nie ma sobie równych. Do roli głównej obsadzony został Til Schweiger, który mimo gęby prawdziwego zakapiora ma tak cieniutki głosik, że każdy jego tekst w filmie powinien kończyć się salwą śmiechu pozostałych aktorów. Historia jest całkiem niezła i tym bardziej Uwe Boll powinien zebrać tęgie baty za takie zepsucie tej produkcji. Na wyspie gdzieś tam znajduje się tajna baza wojskowa, na której naukowcy testują na ludziach serum mające stworzyć super żołnierza. Oczywiście eksperyment wymyka się spod kontroli, a na wyspę zupełnie przypadkiem trafia niezrównany Jack Carver (tak, to w jego postać wciela się Til Schweiger). Akcji nie brakuje, są strzelaniny, ale też masa słabego i wymuszonego humoru. Prawdziwą wisienką na torcie jest scena seksu pomiędzy głównym bohaterem i reporterką Valerie. Akcja dzieje się w obleśnej scenerii jakiejś zgrzybiałej chatki, do której przypadkowo trafiają Jack i Valerie. Ta scena to prawdziwy koszmar, który będzie Wam się śnił po nocach. Warto odnotować, że w "Far Cry" pojawia się polska aktorka Natalia Siwek (nie Siwiec), która dość regularnie grywa w niemieckich produkcjach telewizyjnych. BTW czy muszę wspominać o amatorstwie wylewającym się z ekranu?



33. Alone In The Dark
(2005; horror; Kanada/Niemcy/USA)

Ależ ja trzymałem kciuki za ten film. Tym bardziej, że niedługo przed jego premierą zagrywałem się w "Alone In The Dark 4: The New Nightmare". Patrząc na obsadę wierzyłem, że film na motywach znanych z gry może być czymś naprawdę dobrym. Wówczas lubiłem zarówno Christiana Slatera, jak i Tarę Reid, która dość szybko po sukcesie "American Pie" zaczęła podejmować złe decyzje dotyczące kariery aktorskiej (wystarczy spojrzeć w jakich filmach zagrała). Na stołku reżyserskim zasiadł oczywiście Uwe Boll, który wówczas jeszcze był świeżym reżyserem w branży "ekranizacji gier". Ale przecież po niewątpliwych sukcesach takich produkcji jak "BloodRayne" i "House Of The Dead" producenci mogli mu zaufać w ciemno. Mam wrażenie, że "Alone In The Dark" to najdroższa produkcja w dorobku Uwe Bolla. Jakość tej produkcji naprawdę nie jest zła. Zły jest scenariusz szczątkowo odnoszący się do fabuły znanej z gry, złe są dialogi i gra aktorska. Jestem pewien, że swoje trzy grosze dołożył również sam reżyser. "Alone In The Dark" to przede wszystkim klimatyczny plakat, sprawna kampania marketingowa i zmarnowany potencjał. Kiedyś oglądałem ten film z zażenowaniem, teraz pewnie bym się tylko uśmiechał znając późniejsze dokonania Uwe Bolla.



34. House Of The Dead 2
(2005; horror; USA)

"House Of The Dead 2" widziałem dobre kilka lat temu, nawet napisałem pełną recenzję tego filmu. Co skłoniło mnie do umieszczenia tej produkcji na przedostatnim miejscu? Praktycznie całokształt tego obrazu. W ogóle sam pomysł na ekranizację gry będącej "celowniczkiem" jest po prostu głupi. Oczywiście filmowcy mogliby wziąć scenariusz, którejś z części gry i w pełni go zaadaptować. Ale po co? Lepiej dać coś od siebie i kompletnie pogrzebać pomysł. Akcja "House Of The Dead 2" toczy się na uczelni i kampusie, na których wybuchła epidemia zombie. Wszyscy, dosłownie wszyscy na skażonym terenie zamieniają się w żywe trupy łaknące ludzkiego mięsa. W sam środek tej chaosu zostaje wysłany oddział najlepszych agentów, którzy mają eksterminować wszystkie zombiaki i zdobyć próbkę krwi ożywieńca pierwszego stopnia (czyli tego, od którego to wszystko się zaczęło). Niby Uwe Boll nie maczał swoich palców w "House Of The Dead 2", ale mam wrażenie jakiś swój udział musiał w tym mieć. Wszystko wygląda tutaj tak, jakby to było kolejne dzieło tego niezrównanego reżysera. Nic tu nie jest takie jakie powinno być, no może poza wyglądem niektórych zombie. Bohaterowie zachowują się jak manekiny, akcja jest przewidywalna i kompletnie nieinteresująca. No i ten humor, chyba gorszy być nie mógł. Jednak przede wszystkim jest to po prostu kolejny słaby film o zombie, tylko, że niby bazujący na serii gier. Ale co on ma wspólnego z "celowniczkami" od Segi? Chyba tylko to, że są zombiaki.




35. House Of The Dead
(2003; horror; Kanada/Niemcy/USA)

A oto i zwycięzca plebiscytu na najgorszą ekranizację gry, czyli "House Of The Dead" w reżyserii Uwe Bolla. Co tutaj mamy? Tajemniczą, bezludną wyspę z cmentarzem na środku, grupkę kretynów organizujących tam imprezę, jakiegoś tajemniczego mnicha i jego legendę. Ale zaraz przecież to jest ekranizacja gry, prawda? Uwe Boll zadbał o to, żeby fani dobrze się bawili podczas projekcji, więc w trakcie filmu będzie można zobaczyć fragmenty jednej z gier "House Of The Dead". Już pomijam fakt, że cała akcja produkcji Bolla toczy się w lesie i na cmentarzu, a prezentowane fragmenty gry to rozstrzeliwanie zombiaków w mieście. To jest kompletnie nieistotny szczegół, prawda? Ważne, że w filmie zastosowano niby kojarzący się z grą sposób prezentacji bohaterów z przynależną im bronią. Każdy z bohaterów dostał jakieś narzędzie eksterminacji i każdego z nich kamera objechała o 360 stopni. Jakże cudowny był to prezent od Uwe Bolla dla fanów "celowniczka" od Segi (dla niezorientowanych - "celowniczek" to gra na szynach, gdzie rola gracza ogranicza się wyłącznie do poruszania celownikiem po ekranie i strzelania do kolejnych wrogów). Jaki był w tym sens? No nieważne. Mógłbym się jeszcze długo pastwić nad "House Of The Dead", ale prawdę mówiąc już mi się nie chce. Ten film to policzek w twarz dla każdego, kto kiedykolwiek spróbował swoich sił w tym jednym z najbardziej znanych "celowniczków". Wszystko jest tutaj żenujące - od gry aktorskiej, poprzez charakteryzację zombiaków i kończąc na muzyce. Nic tutaj nie trzyma się kupy i całość sprawia wrażenie bardzo taniej produkcji przygotowanej przez amatorów-zapaleńców. Na Ruchomych Obrazkach możecie znaleźć pełną recenzję tego filmu.



PODSUMOWANIE

Patrząc na listę 35 opisanych pokrótce pozycji można dojść do jednego wniosku - nie ma sensu ekranizować gier wideo. Rzadko kiedy z takiego przedsięwzięcia wychodzi naprawdę dobra produkcja. Przeważnie reżyser do spółki ze scenarzystą starają się dodać coś od siebie, co w efekcie kompletnie rujnuje taką ekranizację. W przypadku gier filmowcy dostają gotowy scenariusz, w pełni wykreowanych bohaterów, dokładny wygląd scenerii i świata, w jakich toczy się akcja. I jestem pewien, że wielbiciele cyfrowej rozrywki byliby wniebowzięci, gdyby okazało się, że gra, z którą spędzili dziesiątki, albo setki godzin została po prostu przeniesiona na srebrny ekran. Niestety chyba do tej pory nikt nie zdecydował się na przeniesienie fabuły znanej z gier w skali 1:1. Każdy filmowiec musi najpierw pokombinować, dołożyć jakiś swój akcent, który często kończy się na kompletnej zmianie scenariusza. Wówczas widz nie ma do czynienia z ekranizacją gry, ale filmem na motywach gry. Szkoda, że często bywa też tak, że grę i film łączy jedynie tytuł, który ma skłonić większą ilość widzów do odwiedzenia kina. Co ciekawe zupełnie inaczej ma się sprawa z animowanymi adaptacjami gier. Gdzie tam aktorskim filmom z serii "Resident Evil" do komputerowych produkcji "Resident Evil: Degeneration" i "Resident Evil: Damnation"? Albo dwóm aktorskim odsłonom "Street Fightera" do niezliczonych animacji na motywach tej bijatyki? Co tak naprawdę sprawia, że animowane ekranizacje gier wypadają lepiej niż ich aktorskie odpowiedniki? Być może za jakiś czas zdecydujemy się na podjęcie tego tematu.

3 komentarze:

  1. Problem może być tej natury... Grasz setki godzin w grę. Wkręcasz się, dyrygujesz postacią według swoich upodobań, niejako ją tworzysz. Chociażby przez jej zachowania i wybory. Później widzisz ją w filmie i jest zupełnie inaczej niż u Ciebie. Nie ma szans przenieść gry 1:1, no chyba że jakieś takie mało interaktywne, gdzie gra ograniczała się do wyboru scenki. Według mnie World of Warcraft też nic tu nie zmieni... chyba że twórcy kompletnie odejdą od gry i zrobią heroic fantasy jakiego od czasu Willowa nie było :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony masz rację, a z drugiej nie. Faktycznie ciężko jest przenieść na ekran kinowy historię postaci, czy świata, który jest kreowany przez gracza w trakcie rozgrywki. Ale jest przecież cała masa liniowych gier, w których główna oś fabularna jest dla każdego z graczy taka sama. I bez problemu na takiej zasadzie można by zrobić film na bazie jakiejś części Diablo, czy innej liniowej produkcji, w której rola gracza polega tylko i wyłącznie na przecieraniu ścieżki wytyczonej przez programistów. Inaczej ma się sprawa z grami bardziej rozbudowanymi, gdzie faktycznie gracz za sprawą swoich poczynań ma wpływ na kreację świata.

      Usuń
  2. Masz rację jeżeli chodzi o Diablo... Na to bym bardzo czekał. Pomimo tylu nieudanych produkcji bazujących na grach, to jednak kilka bym rzeczywiście zobaczył. Wspomniany Diablo, Fallout. Fajnie by było jakąś przygodówkę zobaczyć, bo tam zawsze tkwił potencjał w historii

    OdpowiedzUsuń