piątek, 17 czerwca 2011

Film za "Dychę": Princess Of Mars (2009)

Princess Of Mars
(Księżniczka Marsa)

Rok: 2009
Gatunek: sci-fi/fantasy
Kraj: USA

Autor recenzji: Est

Uwielbiam wytwórnię Asylum, ta firma musi się składać z prawdziwych twardzieli, którzy nawet największą porażkę przyjmują na klatę i brną dalej w gnój, który sami sobie nawieźli. Asylum to wytwórnia, która od kilku lat żeruje na naiwności widzów - podczas gdy na ekrany kin wchodził film "Transformers", na półkach wypożyczalni można było znaleźć "Transmophers", gdy w kinie można było obejrzeć "Aliens vs Predator", dzięki Asylum można było na dvd obejrzeć "nieco" inną historię, której tytuł brzmiał "Alien vs Hunter". Przy czym muszę zaznaczyć, że firma ta działa naprawdę prężnie i rocznie wypuszcza kilkanaście nowych obrazów, które w większości odnoszą się do nowości kinowych, chociaż niektóre sięgają do starszych produkcji (np. "Inwazja Klonów", która jest tanią wersją "Gatunku"). Tym razem spece od reklamy przeszli samych siebie i na okładce filmu "Princess Of Mars" zawarli informację, jakoby historia tutaj przedstawiona zainspirowała samego James Camerona...



Jak przedstawia się fabuła tego filmu? Można by powiedzieć, że to bardzo nieudana kopia "Avatara", która tak naprawdę z wymienionym obrazem nie ma nic wspólnego - no może poza tym, że główny bohater jest raniony na początku. John Carter jest samotnym żołnierzem, który w pojedynkę walczy arabskimi terrorystami, którzy do tego handlują narkotykami i szykują jakiś grubszy przemyt. John na szczęście do tego nie dopuszcza i zostaje ranny - ale amerykańskie wojsko ma dla niego dodatkowe zadanie - udział w eksperymencie. John zostaje wprowadzony w trans dzięki czemu przenosi się do innego świata, na planetę zwaną Mars. Żołnierz w jednej chwili posiadł nadludzka siłę i (UWAGA!) potężne skoki. Zwłaszcza ta druga umiejętność przyda się głównemu bohaterowi. Już na początku John zostaje schwytany przez kosmitów, którzy toczą wojnę z jakimiś ogromnymi pajęczakami i ich kuzynami - ogromnymi komarami. Na szczęście nasz dzielny Ziemianin podczas jednego z pierwszych ataków gigantycznych owadów wsławia się niezwykłą walecznością i zostaje przyjęty do miejscowej społeczności, a nawet otrzymuje wysokie odznaczenie wojskowe. Jak się szybko okazuje na Marsie żyją również inni ludzie - ci wmawiają Tharkom (kosmitów), że dzięki jakiejś przedziwnej maszynie na czerwonej planecie można oddychać. Oczywiście owe urządzenie znajduje się w rękach ludzi, którzy za wszelką cenę chcą utrzymać odpowiednią ilość tlenu na Marsie. Traf chce, że Thurkowie atakują jeden z krążowników ludzi, na którym znajduje się załoga (zmiennicy) obsługująca "tlenową maszynę" oraz tytułowa Księżniczka (Traci Lords). Niewiasta zostaje schwytana przez Thurków i doprowadzona do ich władcy - jednocześnie John stara się przekonać obcych, że "maszyna tlenowa" naprawdę działa i jej awaria może położyć kres życiu na Marsie, w pertraktacjach wspomaga go Księżniczka.

Przyznaję od razu, że po film sięgnąłem głównie za sprawą osoby Traci Lords - chciałem zobaczyć jak tak nad wyraz urodziwa kobieta trzyma się w wieku niemalże 40 lat. Niestety widać, że czas dał się we znaki niegdysiejszej gwieździe filmów erotycznych. W każdym razie Traci jest jedyną ozdobą tego filmidła. Fabuła "Księżniczki Marsa" nie tylko wydaje się być idiotyczna, ona po prostu taka jest. Kompletnie nic tutaj nie trzyma się kupy - oglądając ten film miałem wrażenie, że reżyser nie miał do dyspozycji scenariusza. Wszystko tutaj wygląda jakby było robione bez żadnego planu - wszystkie grzeszki jakie mogą pojawić się w filmach sci-fi są tutaj wręcz wyolbrzymiane. Prawdziwą wisienką na torcie są "mega-skoki" głównego bohatera, które może same w sobie nie są tak głupie, a ich wykonanie trąci wręcz celową amatorszczyzną. Efektów specjalnych praktycznie tutaj nie ma - a jeśli już jakieś się pojawiają to przypominają mi te, które nie tak dawno widziałem w filmie "Ogr". Maski Thurków są wręcz tragiczne, tym bardziej, że niektóre są źle wykonane i oczy aktorów nie trafiają w oczodoły wydrążone w masce. Takich elementów jest tutaj zdecydowanie więcej, ale na wymienianie kolejnych idiotyzmów szkoda mi czasu. "Księżniczka Marsa" to chyba najgorszy film sci-fi jaki widziałem w życiu, co należy także uznać za spore osiągnięcie. Ten obraz byłby jeszcze do przeżycia, gdyby można się było z niego pośmiać - niestety wszystko jest tutaj na tak żenującym poziomie, że nawet śmiać się odechciewa. Ponadto akcja tego filmu jest tak nudna, że odechciewa się go oglądać już po kilku minutach.

Asylum to wytwórnia, która rocznie wypuszcza kilkanaście gniotów różnego formatu - ale każdy z obrazów odnosi się do jakiegoś przeboju kinowego. Tym razem mistrzowie niskobudżetowych produkcji wzięli się za nakręcenie obrazu konkurencyjnego względem "Avatara" - oczywiście to spore nadużycie, bo o żadnej konkurencji nie może być tutaj mowy. A film pana Marka Atkinsa (nadwornego reżysera i scenarzysty Asylum) to jedna wielka kupa. Osoba Traci Lords niestety w żadnym razie nie ratuje tego obrazu.

BTW co ciekawe jest to "ekranizacja" powieści Edgara Rice'a Burroughsa o tytule "Księżniczka Marsa".

Ocena: 1,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz