sobota, 31 sierpnia 2013

Drugi letni maraton kina słabego (23.08.2013)


Po raz drugi w te wakacje udało nam się szczęśliwie spotkać, żeby zatruć nasze mózgi kolejną dawką słabego kina, albo przynajmniej takiego, które na słabe wygląda. Po ostatnim maratonie podjęliśmy decyzje, że od teraz relacje z naszych męczarni będą miały nieco inną formę. Polega ona na tym, że każdy z nas dostaje w wyniku losowania dany film do przedstawienia - tym razem wyszło nierówno, bo obejrzeliśmy 7 arcydzieł. Jednak tutaj znajdziecie recenzje tylko 6 - a to dlatego, że "Samurai Cop" wywarł na nas takie wrażenie, że Bobson napisał jego obszerniejszą recenzję. Możecie ją przeczytać klikając na zaskoczonego "Franka Washingtona".


Autorzy podsumowania: Est, Luskan13, Bobson


Alien vs Ninja (2010)

Est:
Japończycy są dziwni - to wiadomo nie od dziś. Być może to wynik dużych różnic kulturowych. Ale fakty są takie, że kiedy zobaczę dziwaczny teleturniej, w którym uczestnicy w kuriozalnych strojach zjeżdżają w wielkiej filiżance po polanej wodą zjeżdżalni to wiem, że jest to program pochodzący z Japonii (zebrało mi się na wspominanie "Takeshi's Castle"). Tak jest również w przypadku "Alien vs Ninja" - ten film powstał rok przed amerykańskim "Cobowys & Aliens", więc nie ma mowy o zrzynce. Klan ninja rozrywany wewnętrznymi wojnami staje się świadkiem inwazji kosmitów. To co pierwsze przykuło moją uwagę to wygląd obcych - z gęby przypominają delfiny, ale mają strasznie długą szyję, kilka szpiczastych rogów na czubku głowy oraz liczne otwory w części nosowej. Z tych otworów wychodzą dziwaczne larwopodobne stworzenia zamieniające ludzi w żywe trupy. Dysponują również chwytnym i wydłużającym się ogonem zakończonym ostrym końcem - przypomina do złudzenia ogon obcych z filmów Ridleya Scotta. Przeciwko mutantom z kosmosu walczy mała grupka wojowników ninja - każdy z nich ma swoją specjalność. To co jest najlepsze w tej produkcji to przede wszystkim jej realizacja. Od razu widać, że ktoś miał nie tylko pomysł na "Alien vs Ninja", ale też świetnie potrafił to zrealizować. Całość ma posmak komediowego anime ze spora dawką akcji. Naprawdę ciekawie wyglądają same starcia z obcymi - praktycznie zaskakują na każdym kroku. Patrząc na to, że "Alien vs Ninja" to produkcja niskobudżetowa to muszę przyznać, że spodziewałem się strasznej mielizny ( w stylu "Kingdom Of Gladiators"), a dostałem naprawdę dobre kino z gatunku komedia/akcja/sci-fi. I przez cały czas byłem przekonany, że to film robiony na licencji jakiegoś anime albo mangi, a jednak okazał się oryginalnym pomysłem Seiji'ego Chiby. Ocena: 7/10

Odwieczna walka ludzi z delfinami z kosmosu.

Doctor Mordrid (1992)

Bracia Band wyprodukowali i wyreżyserowali całe mnóstwo filmów klasy b. Mają na swoim koncie takie kultowe tytuły jak "Re-Animator", "Troll" czy serię "Puppet Master". "Doktor Mordrid" to kolejna pozycja z ich dorobku warta uwagi. Produkcje wytwórni Full Moon słyną z niesamowitego klimatu. Każdy kto był dzieciakiem w latach 80 i 90 wie od razu o co chodzi. To era kaset VHS i gumowych straszydeł. Nie inaczej jest i tym razem. Na Ziemię, wieki temu, przybyło dwóch nieśmiertelnych czarodziei. Jeden dobry, drugi zły. Zły czarnoksiężnik Kabal próbuje otworzyć bramy piekielne, aby doprowadzi do zniszczenia świata. Dobry, czyli tytułowy Doktor Mordrid, za wszelką cenę ma mu w tym przeszkodzić i strzec przejścia do piekieł. Pomaga mu w tym brodaty, gruby strażnik bramy oraz Monitor, wszechpotężna istota która prowadzi naszego dobrego czarodzieja. Do tego wszystkiego zostaje wplątana sąsiadka Doktora Mordrida, piękna i urocza Samantha. Główna postać przypomina trochę Doctora Strange'a znanego z kart komiksów Marvela. Obie role magików zostały bardzo dobrze obsadzone. Brian Thompson, znany z "Archiwum X" oraz ze swojej niezapomnianej facjaty, doskonale pasuje do roli nikczemnego, złego czarnoksiężnika. W rolę dobrego czarodzieja wciela się zaś świetny Jeffrey Combs, który znakomicie wypadł w roli Dr. Westa w "Re-Animatorze". Widać, że ten aktor czerpie wielką radość z występów w b-klasowych produkcjach. Film jest lekki i przyjemnie się go ogląda. Jest bardziej przygodowym filmem fantasy niż horrorem. Polecam każdemu kto chce sobie odświeżyć magiczny klimat wczesnych lat 90. Ocena: 6/10

Ciu ciu z laserka.

Runaway (1984)

Nigdy nie mogłem się zdecydować, czy Tom Selleck jest niedocenianym aktorem, czy po prostu nie potrafi dobierać ról, które zapadają w pamięci. Nie mam natomiast wątpliwości, że grać potrafi i nie zmieni tego zdania nawet dwukrotne nominowanie go do nagrody Złotej Maliny, w jego karierze. Szerszej publiczności znany jest głównie z dwóch rzeczy: serialu „Magnum” i idealnych wąsów, które jak myślę, są przymocowane do niego na stałe – jak ręka, czy noga. Z zaciekawieniem przystąpiłem do seansu „Runaway”, który okazał się bardzo sympatycznie spędzonym czasem. Akcja filmu dzieje się w niedalekiej przyszłości, gdzie domowe roboty stały standardowym wyposażeniem każdego domu. Pomagają w prowadzeniu gospodarstwa, utrzymują porządek i gotują posiłki. Są też wykorzystywane do cięższych robót m.in. na budowach lub w przemyśle rolniczym. Mówiąc roboty mam na myśli małe prostokątne pudełka na gąsienicach z przymocowanymi chwytakami do wykonywania określonych prac. T-600 z laserem plazmowym tu nie uświadczycie. Niech jednak was nie zwiedzie niewinny wygląd maszyn w filmie „Runaway”, one także potrafią stać się śmiercionośną bronią, wystarczy je tylko odpowiednio zaprogramować. Takim łotrem w filmie okazuje się Charles Luther (grany przez Gene'a Simmonsa, basistę Kiss), bezwzględny handlarz bronią, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel (zło ma wypisane na twarzy. Nie podałbym mu nawet ręki, w obawie, że drugą wbije we mnie szpikulec). Na jego drodze staje jednak sierżant Jack R. Ramsay (Tom Selleck) z policyjnego wydziału robotyki. Od tej chwili zaczyna się gra w kotka i myszkę, kto kogo upoluje pierwszy. Film może nie jest dziełem sztuki, rozkręca się powoli, ale trzyma określony poziom napięcia i miło się ogląda. Polecam na leniwy wieczór. Ocena: 6,5/10

Spokojnie, to tylko awaria.

Octaman (1971)

Luskan13:
To klasyczna opowieść o pięknej i bestii. Pomysł na film jest oparty na archetypie historii King Konga, a praktycznie jest powtórką opowieści o Potworze z Czarnej Laguny. Mamy tutaj do czynienia z ostatnim przedstawicielem gatunku człowieka-ośmiornicy. Właściwie to prawie ostatnim, bo przewijają się też młode osobniki, które wyglądają jak słodkie, małe, gumowe ośmiornice. Wycieczka badaczy wyrusza do Meksyku, gdzie natrafiają na nikczemnego mutanta terroryzującego okolicę. Okazuje się, że tak naprawdę nie jest on zły, tylko samotny i niezrozumiały. Jedyną osoba, która jest w stanie go zrozumieć jest piękna kobieta, do której potwór-ośmiornica ma najwyraźniej słabość. Trzeba przyznać, że film, pomimo kalki, wypada w miarę nieźłe. Ma przyzwoity klimat. Gdyby nie kolor, wyglądałby jak produkcja z lat 50. Jednak, gdzieś od połowy film staje się nudny i zaczyna męczyć brakiem akcji. Reżyserem i scenarzystą "Octaman" jest Harry Essex, który 20 lat wcześniej pracował przy tworzeniu scenariusza do "Potwora z Czarnej Laguny". Teraz powtórzył tą samą historię i zrobił taki sam film. No cóż, może zabrakło mu już pomysłów, a może chciał przeżyć to jeszcze raz. Warto zobaczyć dla biegającego człowieka w stroju ośmiornicy. Ocena: 4/10

Octaman w swoim naturalnym środowisku.

Back In Action (1993)

Est:
Billy Blanks powraca. Niby mamy do czynienia z drugą częścią filmu "Szpony Orła" z 1992 roku, a jednak jest to zupełnie oddzielny film. Poza wspomnianym aktorem nie ma tu niczego, co mogłoby fabularnie połączyć część pierwszą z jej kontynuacją. Billy Blanks wciela się w postać taksówkarza, który w przeszłości był członkiem Oddziałów Specjalnych. Próbując wybawić swoją siostrę z kłopotów (ta zadaje się z handlarzami narkotykami) popada w konflikt z gangsterami. Na jego szczęście z tą samą bandą walczy akurat policjant Frank Rossi (wrestler Roddy Piper). Panowie szybko postanawiają połączyć siły, żeby ze zdwojoną siłą uderzyć na bandytów czyhających na życie siostry Billy'ego. Co tu dużo mówić, jeśli ktoś oglądał choć jeden film z Billym Blanksem w roli głównej ten wie czego się spodziewać. Jest zarys fabuły (niezbyt wciągającej), ale wszystko jest rekompensowane efektownymi kopniakami, przerzutami, uderzeniami z piąchy oraz groźnymi minami i napinaniem mięśni wspomnianego gwiazdora filmów akcji. Są też przykrótkie bluzeczki, z których słynie Billy Blanks. Roddy Piper za to w całym tym przedsięwzięciu zdaje się odgrywać rolę sidekicka. To czarnoskóry kickbokser i jego kopniaki są najważniejsze w tej produkcji. Po obejrzeniu "Back In Action" nie mam co do tego wątpliwości. Swoją drogą zabawnie wygląda, kiedy główny bohater wałęsa się od klubu do klubu i każdego wypytuje o swoją siostrę - przy tym oczywiście lejąc kogo popadnie. Ocena: 5,5/10

Billy Blanks rzadko korzysta z broni palnej, ale kiedy już jej używa to strzela na oślep...i zawsze trafia!

Kull The Conqueror (1997)

W latach 90-tych triumfy na ekranach telewizyjnych święciły seriale takie jak "Hercules" i "Xena: Wojownicza księżniczka". Kevin Sorbo już na zawsze pozostanie Herculesem, zresztą w inną rolę jest mu się bardzo trudno wcielić. Łatka pozostaje. W "Kullu Zdobywcy" wciela się ponownie w rolę herosa z gołym torsem. Kull to barbarzyńca, który dzięki swojej waleczności zostaje królem. Trochę z przypadku i trochę nie wiadomo po co, ale zostaje królem Valusii. To tylko początek jego kłopotów. Od razu zdobywa sobie wielu nowych wrogów. Budzi się także pradawne zło które chce ponownie zawładnąć światem. Zło bardzo piękne, bo pod postacią Tii Carrery, znanej później z serialu "Łowcy skarbów". Chce ona uwieść Kulla i doprowadzić do jego zagłady. Uratować sytuację może oczywiście jedynie magiczny artefakt - tym razem jest to oddech bóstwa. Przed wyruszeniem w drogę król-barbarzyńca zbiera drużynę i rusza ku przygodzie. Kull to postać wymyślona przez Roberta E. Howarda ojca Conana. Jest od Conana nawet starszy, właściwie to jego protoplasta. Jednak postać grana przez Kevina Sorbo nie ma za wiele wspólnego ze swoim archetypem. Fani Howarda uznali ten film za najgorsze dzieło na podstawie twórczości swojego mistrza. Film jest infantylny, ale barwny. To typowa historia spod znaku "sword and sorcery". Zrobiony został na fali popularności wyżej wymienionych seriali i poziomem realizacji zbytnio od nich nie odbiega. Trzeba jednak zaznaczyć, że "Kull Zdobywca" nie wyszedł najlepiej. Jest pełen dziur, błędów w scenariuszu i głupot. Przy sporej dozie dobrej woli można go strawić bez bólu. Ocena 4/10

Kull w śmiertelnej walce z demonem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz