piątek, 20 stycznia 2012

The Thing (2011)

The Thing
(Coś)
Rok: 2011
Gatunek: Horror/Sci-Fi
Kraj: Kanada/USA

Autor recenzji: Bobson

Nie ukrywam, że miałem bardzo mieszane uczucia, gdy dowiedziałem się o planach nakręcenia nowego filmu „The Thing”. Obrazu, który będzie odwoływał się bezpośrednio do kultowego i niezapomnianego dzieła samego Carpentera, który 30 lat temu przedstawił nam historię potwora z innej planety. Stwór ten potrafił przybierać dowolny kształt - doskonałą imitację Twojego najlepszego przyjaciela lub osoby, której nigdy nie poznałeś, tylko po to by zaatakować w odpowiednim momencie i bardzo prawdopodobne… by zmienić się w Ciebie.



Początkowo doszły mnie słuchy, że w myśl zasady „to co sprawdziło się kiedyś, ma dużą szanse sprawdzić się, teraz jak dodamy dużo efektów CGI i najlepiej jeszcze powiewającą w tle amerykańską flagę”, planowany jest remake filmu „Coś” z 1982 roku. Nie byłem tym faktem tym bardziej pocieszony, gdyż patrząc na formę współczesnych reżyserów, branych do tego rodzaju projektów, przypominało mi to bardziej zabieg domalowywania Mona Lisie wąsów. Pierwowzór bowiem jest bezsprzecznie dziełem sztuki. Opowiada on historię amerykańskich badaczy, znajdujących się w odciętej od świata bazie naukowej, na Antarktydzie. Właśnie tam znajdują w lodzie szczątki czegoś, co zamarzło dawno temu, czegoś co nie pochodzi z tego świata. Przetransportowanie zaś tego znaleziska do obozu, staje się ich największym błędem, który pociągnie za sobą wiele żyć, gdy okaże się, że owa istota nie jest wcale martwa. Film Carpentera miał w sobie wszystko, czego potrzeba dobremu kinu grozy – świetny klaustrofobiczny klimat, ciekawe postaci, efekty specjalne na najwyższym poziomie, które robią wrażenie nawet dzisiaj i najważniejsze to przeszywające uczucie wylewające się z ekranu: „nikomu nie można ufać, każdy może być tym czymś”. To wszystko zaś oprawione w zapadającą w pamięci muzykę Ennio Morricone. Właśnie na tym głównie bazował Carpenter, reżyser i scenarzysta jednocześnie – zaprosił nas do gry w ciuciubabkę, w którą daliśmy się wciągnąć od pierwszej minuty seansu. Razem z bohaterami, staraliśmy się więc odgadnąć „kto jest kim i do czego jest zdolny, by przetrwać?”. Teraz rozumiecie, skąd wzięły się moje uprzedzenia do nowopowstającej produkcji. Po prostu uważałem, ze pomimo tylu lat, filmowi „Coś” nic nie ubyło i potrafi tak samo straszyć jak kiedyś, nie potrzeba mu nowych aktorów i nowocześniejszych efektów specjalnych. Przyznam jednak, że stan lękowy ustąpił nieznacznie wraz z informacją, że twórcy nowego obrazu zrezygnowali z „unowocześniania” filmu, zamiast tego, zdecydowali się na jego prequel. Wzbudziło to moje zainteresowanie, a wraz z nim poczułem jak odruchowo wręcz zaczynam trzymać kciuki za to przedsięwzięcie, powtarzając w myślach jak mantrę: „nie spieprzcie tego, nie spieprzcie tego”.

Na pierwszy rzut oka prequel do historii z ponad ćwierćwiecza, nie był takim głupim pomysłem. Skoro już jako fan oryginału musiałem się pogodzić z tym, że produkcja ruszyła i nie można nic z tym zrobić, uspokoił mnie fakt, że autorzy nowej odsłony chcą uszanować „pierwszą część” i jedynie dodać do niej kropkę nad „i”. Co nie znaczy, że usiadłem wygodnie w fotelu, czekając na finalny efekt tej produkcji. Byłem jednak ciekaw co zostanie mi ukazane, zwłaszcza, że historia z 1982 roku zaczynała się od środka. Mogłem jedynie domyślać się co stało się wcześniej, zanim stwór trafił do amerykańskiej bazy naukowców. Teraz wreszcie to wszystko miało zostać wyjaśnione. Ktoś kiedyś jednak powiedział, że „to co najbardziej straszy to to, czego nie widać”. Zgadzam się z ta sentencją. Nasze oczy wyobraźni potrafią wypełnić nas strachem, większym niż jakiekolwiek stwór czy makabryczna scena na ekranie. Bo tak naprawdę mierzymy się wtedy nie z tym, co ktoś nam serwuję, ale z własnymi demonami. Czy się więc cieszyłem, że wreszcie to wszystko zostanie mi podane na tacy w cenie kinowego biletu? Idąc tą myślą, z jednej strony niespecjalnie, wręcz przeciwnie, ale z drugiej strony… ta ciekawość, ta cholerna ciekawość (a wiecie co się mówi o ciekawości?).

Teraz natomiast już wiem wszystko. Byłem tam, widziałem to. Czy film jest dobry, czy dorównał poziomem swojemu poprzednikowi? Niestety ta niepewność, która towarzyszyła mi przed seansem, zamieniła się w niezdecydowanie, które czuje do teraz, zadając sobie to pytanie. „Coś” AD 2011 jest obrazem niezłym, który ma tak samo dużo plusów jak i minusów. Zaczynając jednak od początku. Fabuła filmu wrzuca nas dokładnie w miejsce, tuż zanim rozpęta się piekło w amerykańskiej bazie naukowców. Od razu poznajemy większą część ekipy, która później będzie musiała walczyć o przetrwanie – i tutaj też właśnie pojawia się pierwsza rysa. Postaci ukazane są tak grubą kreską, że od razu wiadomo, kto jest tym dobrym naukowcem, trzeźwo myślącym i służącym konstruktywną radą w chwili kryzysu, a kto jest tym złym badaczem, przez którego przemawia despotyzm, rządza sławy i który rad tego pierwszego słuchać na pewno nie będzie. Tak wyraźny podział na „role” od razu ustawia widza w określony sposób do danych postaci, jednocześnie sam scenariusz przez to popada w schematyczność. To jeżeli chodzi o kluczowych bohaterów, reszta niestety gra tu rolę tła, bez większego wyrazu. Norwedzy – ponieważ to u nich w naukowej placówce przyjdzie się zmagać z kosmiczną kreaturą – ukazani są tutaj jak jedna wielka wspólna masa: głównie brodaci blondyni, w sweterkach, mówiący coś do siebie w swoim języku (tu mały plusik, że o dziwo twórcy filmu nie postanowili, by owi Skandynawowie rozmawiali ze sobą po angielsku). Przez to właśnie, gdy w końcu potwór uderza i zaczyna sukcesywnie eliminować kolejnych członków ekspedycji, nie tylko nie za bardzo w pierwszej chwili jesteśmy w stanie stwierdzić kogo brakuje, ale z uwagi na fakt potraktowania tych kreacji tak „po macoszemu”, nie bardzo przejmujemy się pożeraną jednostką. O ile więc ukazanie bohaterów, ich interakcje ze sobą oraz zmianę ich zachowania względem wzajemnej nieufności i wszechobecnego zagrożenia kuleją (co było praktycznie fundamentem poprzedniej części), to znalazło się tu kilka naprawdę ciekawych smaczków, dopełniających tajemnice kosmicznego przybysza. Największy pozytyw w tej kwestii to fakt, że smaczki te nie są wciskane widzowi nachalnie i pozostawiają pewne niedopowiedzenie – np. w kwestii genezy stwora, jego zamiarów itp. Tak naprawdę to od widza zależy jak sobie to wyjaśni i czy odpowiedzi, które znajdzie, będą go satysfakcjonować.

Kolejnym bardzo ważnym punktem wartym zwrócenia uwagi, są efekty specjalne, których użyto przy kręceniu tego filmu. Nazwijcie mnie staromodnym, ale zawsze bardziej bałem się tego czego można dotknąć, nie, wróć – tego co dotknąć może mnie. Tak więc, gdy ujrzałem po raz pierwszy odrażające, zdeformowane cielsko „tego czegoś”, jeszcze w latach 90 – poczułem niepokojący dreszcz. Niestety nic takiego nie miało miejsca w przypadku nowej wersji tego potwora. Oczywiście biorę poprawkę na swój starszy wiek i większe obeznanie z kinowymi koszmarami niż kiedyś. Uważam jednak, że gdyby idąc tropem bardzo dobrego odwzorowania sprzętu, ubioru itp. z lat 80, twórcy postąpiliby tak samo z kreacją samego „Cosia”, efekt byłby znacznie lepszy i zapadający w pamięci, a może nawet i straszniejszy. Tak bowiem dostaliśmy efekty przyzwoite, ale jednak nie pozostawiające złudzeń, przed czym naprawdę musieli uciekać aktorzy, a co było wygenerowane na zielonym tle. Szkoda, gdyż wcale nie sądzę, by ten „oldschoolowy” sposób straszenia widza na dobre przeszedł do lamusa, wystarczy tylko spojrzeć na dokonania z nieśmiertelnej szkoły Stana Winstona, by wiedzieć, ze mam rację. Zaś ostateczny efekt, tego co jednak zostało zrobione pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza, że po „Avatarze” Camerona, poprzeczka została znacznie podwyższona i trudno ją dosięgnąć bez chociażby rocznego budżetu małego państwa.

Dokonało się, film powstał i tak jak mówi jedna z bohaterek filmu patrząc na gwiazdy, po tym jak odnaleziono w jej obecności zamarznięte szczątki dziwnej istoty z innej planety; „One już nigdy nie będą wyglądać tak samo” – to tyczy się też historii potwora z kosmosu, próbującego przetrwać za wszelką cenę, niezależnie czy w ciele człowieka lub zwierzęcia. Tak jak napisałem wcześniej, film jest niezły i mogę go polecić z czystym sumieniem. Zastanawiam się tylko, czy moja ostateczna ocena podyktowana została strachem, że wyjdzie z tego totalne nieporozumienie, przez to wiedząc, że mogło być gorzej, potraktowałem film łaskawie? Czy rzeczywiście w dobie współczesnych miałkich i wtórnych historii tego gatunku, obraz broni się jako takim klimatem i ciekawie łączy jeden film z drugim? To jednak będziecie musieli ocenić już sami…

Ocena: 6,5/10

2 komentarze:

  1. Broni się nowy "Coś", ale jednak trzeba przyznać, że mocno stracił na klimacie, niepewności i dosłowności. Nowy "Coś" to nie tylko dopisek do, ale także zupełnie nowy film - na wskroś epatujący nowoczesnym podejściem do użytych środków i niestety też bardzo wtórny - na dobrą sprawę to kalka Carpertnerowskiego oryginału. Na szczęście nie zmienia to faktu, że miło go obejrzeć w kolejności odwrotnej - oryginał i prequel. Taką samą notę bym wystawił, choć może bez połówki.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja bym dał jednak większą ocenę - lubię stary film Carpentera, ale temu nowemu aż tak dużo nie brakuje. Jasne, klimat trochę spadł, ale za to smaczki łączące ten film z obrazem Carpentera ciągną go trochę do góry. Ja bym dał 7/10.

    OdpowiedzUsuń