czwartek, 20 lutego 2014

Gangsterskie porachunki kung-fu

L.A. Streetfighters (Ninja Turf)
(Wojownicy z Los Angeles)

Rok: 1985
Gatunek: akcja
Kraj: USA/Korea Południowa

Autor recenzji: Est

Jako wielbiciel talentu Phillipa Rhee postanowiłem zapoznać się z jedną z jego wcześniejszych produkcji. Znany z serii "Best Of The Best" aktor zaczął swoją karierę w 1977 roku (mając 17 lat) grając epizod w komedii "The Kentucky Fried Movie". Następnie u boku swojego brata Simona Rhee w filmie "Furious" w 1984 roku i dopiero rok później wcielił się w jedną z głównych ról w "L.A. Streetfighters" (znanym również jako "Ninja Turf"). I właśnie ten film zdecydowałem się zobaczyć. Reżyserem tego dzieła jest nieżyjący już Woo-Sang Park (znany też jako Richard Park) - "L.A. Streetfighters" to jego pierwszy amerykański film.

Drużyna Younga zawsze jest gotowa do bitki.
Tony (Phillip Rhee) jako nowy uczeń trafia do liceum w Los Angeles, od razu wpada w kłopoty z niewiadomych przyczyn narażając się miejscowemu gangowi dowodzonemu przez Chana (James Lew znany z "Best Of The Best"). Na ratunek "nowemu" przychodzi Young ze swoją ekipą - ułożonych chłopaków z książkami pod pachą. Tony szybko dołącza do gangu Younga i staje się jej pełnoprawnym członkiem. Okazuje się, że grupka przyjaciół z niejednym gangiem ma na pieńku, więc chłopaki muszą walczyć z różnymi oprychami. Dostrzegając u siebie nieprzeciętne umiejętności w walce postanawiają zostać ochroniarzami. Najmują się w różnych klubach jako ochroniarze lub odźwierni. Podczas jednego z takich wieczorów poprzez lekkomyślność Younga cała grupa staje się posiadaczami sporej ilości gotówki, ale też trafiają na celownik mafii, która wynajmuje profesjonalnych zabójców.

Young wszędzie szuka kandydatów do sprania - nawet w lokalnym sklepie opanowanym przez gang.
"L.A. Streetfighters" to nie jest zwykłe kino akcji, to jest coś niezwykłego i niecodziennego, prawdziwa perła pośród złych filmów. Przez większość czasu trwania tego filmu nie ma żadnej dostrzegalnej fabuły - to po prostu sekwencja bardziej, bądź mniej przypadkowych walk. A to chłopaki jako ochroniarze podpadają kilku obwiesiom, którzy później szukają zemsty. A to zupełnie z niewiadomego powodu Young wymachując gotówką wparowuje do sklepu okupowanego przez bandę zbirów - co oczywiście kończy się krwawą jatką. A to jakaś banda bojowo nastawionych Meksykanów rzuca wyzwanie bandzie Younga. Jednak obok sekwencji walki trafiają się również sceny, które przez swą nieudolność wywoływały u mnie śmiech - jak chociażby scena urodzin jednego chłopaka z gangu.

Niezapomniana scena handlu narkotykami w pełnej krasie.
Wpadek w "L.A. Streetfighters" jest mnóstwo - scenę handlu narkotykami, w której gangsterzy odziani są w garnitury i klapki założone do kolorowych skarpetek zapamiętam na bardzo długo. A takich pamiętnych kadrów z filmu Woo-Sang Parka jest naprawdę dużo. Jun Chow wcielający się w postać Younga mimo tego, że chodzi do liceum wygląda jakby miał około 40 lat. Natomiast pucołowaty Phillip Rhee grający Tony'ego wygląda niczym chłopak uczęszczający do katolickiej szkoły - ciągle ubrany w nienagannie odprasowaną koszulę i sweter w romby, oczywiście nie rozstający się ze stosem książek. Na domiar złego reżyser chcąc nadać głębi tej prostej historii o żądnych konfliktów młodzieńcach postanowił wprowadzić elementy dramatu. Matka Younga (wyglądająca zdecydowanie młodziej od niego) jest alkoholiczką noc w noc imprezującą na mieście. Zagubiony chłopak szuka w niej oparcia, ale jest tylko odpychany. Sceny z udziałem matki Younga wyglądają tak pokracznie, że zamiast skłaniać do refleksji, bądź wzbudzać współczucie wywołują wyłącznie salwy śmiechu. Przeciwnicy gangu, do którego należą główni bohaterowie zostali chyba dobrani na zasadzie kontrastu. Są to albo wąsacze poubierani w odsłaniające brzuch koszulki, albo meksykańskie grubasy. Podobnie wygląda sytuacja z wynajętymi zabójcami, którzy wyglądają po prostu zabawnie.
Ta grupka obwiesiów niedługo będzie zbierała swoje zęby z parkingu.
"Wojowników z Los Angeles" należy zaliczyć do elitarnej grupy produkcji tak złych, że aż dobrych. To obraz, który ogląda się z dużą uwagą licząc na kolejne zabawne potknięcia filmowców. Pokraczne sceny dramatyczne przeplatane są z mniej lub bardziej widowiskowymi scenami walki. Główni bohaterowie są na tyle barwni, że nie da się ich nie lubić. Ciągle szukający zwady młodzieńcy co chwilę prezentujący swoje niesamowite umiejętności w walce momentalnie wzbudzają sympatię. "L.A. Streetfighters" po prostu trzeba zobaczyć, jeśli jest się oczarowany takimi produkcjami jak "Samurai Cop", czy "Diamond Ninja Force".

A później przyjdzie czas na szalonych Meksykanów.

Ocena: 10/10

2 komentarze:

  1. stare dobre kino kopane królowie vhsu (mowa o gatunku nie samym tytule) :-) nawiasem może warto by też wspomnieć o żeńskiej ekipie grającej w tego typu kinie czyli cynthiah rothrock khan mai lee yukari oshimie itd pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rothrock jak najbardziej, natomiast pozostałe dwie panie są mi raczej nieznane. Yukari Oshimę kojarzę tylko z filmu "Story Of Ricky".

      Usuń