wtorek, 24 maja 2016

"Today we're cancelling the apocalypse"

X-Men: Apocalypse

Rok: 2016
Gatunek: sci-fi/akcja
Kraj: USA

Pamiętam jakby to było wczoraj, kiedy jeszcze jako 9-latek zobaczyłem na wystawie w małym kiosku komiks "X-Men 2/95". To było jak olśnienie, musiałem mieć ten zeszyt ozdobiony piękną okładką autorstwa Jima Lee. Praktycznie wychowywałem się z komiksami, od najmłodszych lat towarzyszyły mi serie takiej jak "Thorgal", "Tytusy, Romek i A'tomek", "Kajko i Kokosz", "Kleks", czy albumy autorstwa Tadeusza Baranowskiego (np. "Skąd się bierze woda sodowa", czy "Podróż smokiem diplodokiem"). Oczywiście później były też przygody Spider-Mana, czy Batmana. Ale to właśnie od tego pamiętnego numeru wydanego przez TM-Semic komiksu z serii "X-Men" zaczęła się moja poważna przygoda z komiksem. Niedługo później na stronach klubowych Arek X (Arkadiusz Wróblewski) fantazjował o tym, co by było, gdyby ktoś w Hollywood zdecydował się na ekranizację komiksu o mutantach Marvela (do dziś pamiętam, że głównym kandydatem do zagrania Wolverine'a był Sylvester Stallone). Wówczas nikt nawet nie marzył o tym, że w niedalekiej przyszłości będzie dane fanom tej zacnej serii cieszyć się aż sześcioma produkcjami o przygodach grupy uzdolnionej młodzieży prowadzonej przez charyzmatycznego profesora Charlesa Xaviera (oczywiście nie wliczam do tego solowych przygód Wolverine'a). Po dobrym powrocie Bryana Singera, którym był "X-Men: Days of Future Past" reżyser rozbudził niemałe oczekiwania odnośnie kolejnych produkcji. A znacznie je podsycił, kiedy po końcowych napisach wspomnianego obrazu oczom widzów ukazał się młody En Sabah Nur.


3500 lat przed Chrystusem na terenie należącym do dzisiejszego Egiptu czczony jest żywy bóg, En Sabah Nur. Ową tajemniczą postać ochrania czterech niezwyciężonych wojowników posługujących się niezwykłymi mocami. Żywy bóg przygotowywany jest do mistycznego rytuału pozwalającemu mu przejąć ciało innego mutanta. Wówczas wśród podwładnych dochodzi do buntu, w czego wyniku ciało uśpionego En Sabah Nura zostaje zagrzebane pod ziemią na kilka tysięcy lat. Pierwszy mutant zostaje przebudzony przez garstkę swoich wyznawców dopiero w latach 80-tych XX wieku. Wówczas jako Apocalypse zbiera nową przyboczną straż, zwaną Czterema Jeźdźcami Apokalipsy, i postanawia przywrócić ład na Ziemi, czyli oddać ją we władanie silnym i zgładzić wszystkich słabych. Czoła nowemu zagrożeniu stawia grupka niedoświadczonych mutantów pod przywództwem Mystique.


"X-Men: Apocalypse" budził skrajne emocje od momentu publikacji pierwszych zdjęć z planu. Nie brakowało narzekań na wygląd poszczególnych bohaterów, a w szczególności Apocalypse'a. Złoczyńca grany przez Oscara Isaaca porównywany był do jednego z przeciwników Power Rangers, co oczywiście miało ośmieszyć nadchodzący film Singera i ukazać jego "taniość". Niestety pojawienie się zwiastuna w formie wideo wcale nie pokrzepiło serc fanów mutantów Marvela. No dobra, ale kończąc ten przydługi wstęp - jak wypada film? I czy spełnił moje oczekiwania? Co jest w nim dobrego, a co złego? 


Może zacznę od samego końca, czyli od elementów, które ewidentnie nie zagrały. Przede wszystkim za dużo jest tutaj plastiku. Chodzi głównie o stroje niektórych bohaterów (z Psylocke i Archangelem na czele), które aż kłują w oczy i przypominają tanie figurki walające się po bazarach. Mimo tego, że strój Betsy Braddock jest niemalże 1 do 1 oddany zgodnie z komiksowym pierwowzorem to wygląda koszmarnie. Zresztą już na zwiastunach widać było, że kostiumy w "X-Men: Apocalypse" będą ociekały plastikiem. Po drugie główny zły. Apocalypse jest moim ulubionym przeciwnikiem drużyny X-Men, ale też starego X-Factor (a może przede wszystkim). Przedwieczny mutant posiadający nieograniczone umiejętności, kierujący się zasadą, że przetrwać mogą tylko najsilniejsi. Prawdziwy mocarz w porównaniu z dotychczasowymi filmowymi przeciwnikami X-Men. Niestety ta postać została tutaj pokpiona. I nie chodzi o wygląd, bo ten jestem w stanie przeboleć, zresztą taka, a nie inna prezencja wydaje się bardziej pasować do uniwersum prowadzonego przez Bryana Singera niż monstrualna wersja En Sabah Nura znana z komiksów. W filmie Apocalypse to złol kompletnie pozbawiony charyzmy, gość, który dużo gada, a mało robi. Co prawda w produkcji widać, że ów przedwieczny mutant dysponuje potężną mocą, ale niestety sprawia wrażenie zagubionego, jakby nie do końca potrafił z niej korzystać. Ta postać kompletnie zatraciła swoją głębię w filmie Singera. I nie czepiam się tutaj Oscara Isaaca, który naprawdę dobrze poradził sobie przed kamerą, ale nie był w stanie przykryć niedoróbek scenariusza. 


Kolejnym minusem jest cameo Wolverine'a. Ciężko nazwać to udziałem popularnego Rosomaka w całej historii, bo Singer daje mu bardzo mały udział w fabule (praktycznie żaden). Miałem wrażenie, że Logan został tutaj umieszczony tylko po to, żeby nikt nie narzekał na jego brak. A film świetnie by sobie poradził bez tego konkretnego mutanta. I na sam koniec sama fabuła. Oglądając "X-Men: Apocalypse" miałem wrażenie, że filmowcy chcieli w tym jednym obrazie zmieścić jak najwięcej wątków pobocznych. Co prawda wszystko łączy się w spójną całość, ale przez większość czasu projekcji nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ten chaos to dzieło przypadku i do niczego mnie nie zaprowadzi. A skąd takie nagromadzenie wątków pobocznych? Oczywiście z powodu masy bohaterów pojawiających się na ekranie. Każda z nowych postaci musiała dostać chociaż kilka krótkich scen. W związku z tym kompletnie bezsensownie wypada nie tylko Psylocke, która na dobrą sprawę nie została w ogóle przedstawiona widzom, ale też np. Angel (zdecydowanie najgorsza postać w tej produkcji). Podejrzewam, że gdybym nie czytał nigdy komiksów o X-Men to na projekcji nowego filmu Singera czułbym się kompletnie zagubiony. Niestety ta mnogość wątków powoduje sporą skrótowość, również głównej linii fabularnej. Mam wrażenie, że tematyka związana z postacią Apocalypse'a została jedynie napoczęta. Kompletną głupotą ze strony twórców jest segment o Magneto, który zdecydował się na życie w PRL-u. I nie czepiam się tutaj samych realiów, pomysłu, czy scenografii. Ale błagam, niech następnym razem do roli Polaków zostaną zatrudnieni ludzie, którzy chociaż potrafią mówić po polsku, bo to kaleczenie języka polskiego przez amerykańskich aktorów to jakiś dramat (jest chyba gorzej niż w sławnym horrorze "The Shrine" z 2010 roku). Ewentualnie niech pokuszą się o jakiś dubbing.


To czas na plusy i tutaj niestety lista jest krótsza. Przede wszystkim muszę wymienić segment z Quicksilverem, który jest praktycznie powtórką z "X-Men: Days of Future Past", ale został zrobiony z większą pompą. Dobrze wypadają nowe postaci (a tak naprawdę stare, ale odmłodzone). Chyba najlepiej prezentuje się Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee), który do złudzenia przypomina wersję tego bohatera z serialu animowanego "X-Men Ewolucja". Tye Sheridan bardzo dobrze wypadł jako młody Scott Summers. W dwóch poprzednich filmach o mutantach Marvela zdecydowanie brakowało Cyclopsa i potrzebowałem "X-Men: Apocalypse", żeby się o tym przekonać. Poza tym mam wrażenie, że Sheridan może być w tej roli lepszy od Jamesa Marsdena. Nieźle wypadła też Sophie Turner w roli Jean Grey, chociaż z tej trójki zaprezentowała się najsłabiej (jest strasznie sztywna). Za to nie mogę przeboleć tego, że tak mało czasu ekranowego dostała Storm (Alexandra Shipp) i Jubilee (Lana Condor), chociaż ta druga pojawia się tylko jako postać epizodyczna nie mająca udziału w fabule. Na plus muszę też uznać masę smaczków przygotowanych dla fanów komiksowych przygód X-Men. Jest tu naprawdę w czym wybierać i te niby małe elementy na pewno trochę poprawiają odbiór najnowszego filmu Singera. I na koniec muszę przyznać, że łysy James McAvoy do złudzenia przypomina komiksowego Charlesa Xaviera (wreszcie!).


Z kolei na plus, jak i na minus mógłbym zaliczyć efekty specjalne przewijające się przez ten film. Czasami faktycznie graficzne wodotryski zapierają dech w piersi, ale za chwilę są psute przez jakąś koszmarną taniochę. Zresztą to już rzuca się w oczy w początkowych minutach tej produkcji. Finalnie "X-Men: Apocalypse" nie spełnił moich oczekiwań i jest to najsłabszy z trzech ostatnich filmów o mutantach. Twórcy w ogóle nie wykorzystali potencjału Apocalypse'a, zamiast tego bombardowali mnie kompletną rozwałką w stylu Rolanda Emmericha. Za to udanie zostali wprowadzeni nowi (a tak naprawdę odmłodzeni) członkowie X-Men i mam nadzieję, że przy okazji kolejnych produkcji będzie dane tym postaciom w pełni rozwinąć skrzydła.


Niestety "X-Men: Apocalypse" wypada bardzo przeciętnie. Gdzieś w całym tym zamieszaniu zagubił się klimat komiksowych przygód mutantów, zamiast niego fabuła powoli dąży do wielkiej finalnej bitwy (co chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem). Mimo masy pobocznych wątków film sprawia wrażenie pustego i zrobionego jakby skrótowo. Zaprezentowaną tutaj historię można by rozłożyć dwie kinowe produkcje i podejrzewam, że wówczas takie przedsięwzięcie wypadłoby zdecydowanie ciekawiej. Z jednej strony "X-Men: Apocalypse" to produkcja stricte komiksowa (nawet patrząc po samych kostiumach) niestety gubiąca gdzieś główne założenia tej świetnej serii Marvela. Podejrzewam, że za kilka lat mało kto będzie pamiętam o tym filmie. To po prostu średniak pozostający daleko za plecami "X-Men: First Class" i "X-Men: Days of Future Past". Niby fajnie się go ogląda, ale po seansie w głowie nic nie zostaje.

PS. Tytuł posta został zaczerpnięty z filmu "Pacific Rim".







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz