poniedziałek, 30 maja 2016

Frankenstein prawie jak od Asylum

Victor Frankenstein

Rok: 2015
Gatunek: dramat/sci-fi/thriller
Kraj: UK/USA/Kanada

Ile już powstało filmów o Victorze Frankensteinie i jego potworze? Caaaała masa, albo i więcej. Nawet pomijając wszelkie crossovery z innymi cudakami i dziwactwa typu "I, Frankenstein", czy "Van Helsing" (z Hugh Jackmanem), to i tak wychodzi tego bardzo dużo. Mimo tak wielu produkcji wciąż najbardziej popularnymi filmami o szalonym naukowcu i jego pozszywanym ożywieńcu są "Frankenstein" z 1931 roku oraz "Mary Shelley's Frankenstein" z 1994 roku z niezapomnianą rolą De Niro. Najwidoczniej ta tematyka jest ciągle pociągająca wśród filmowców, bo oto w 2015 roku reżyser Paul McGuigan zdecydował się stworzyć nową historię opartą na motywach powieści Mary Shelley. Żeby podnieść rangę tego widowiska do głównych ról zostali zatrudnieni James McAvoy (Frankenstein) oraz Daniel Radcliffe (Igor). Znana i wielokrotnie eksploatowana historia, znani i lubiani aktorzy, zapewne spore pieniądze na realizację, a do tego mało doświadczony reżyser i jeszcze mniej doświadczony scenarzysta. Brzmi jak dobry materiał na hit, nieprawdaż?




Victor Frankenstein jest ekscentrycznym naukowcem studiującym medycynę. Jako typowy szarlatan do swoich niecnych eksperymentów potrzebuje elementów martwych zwierząt, które raz podkradnie w ogrodu zoologicznego, a innym razem szuka szczęścia w cyrku. Tutaj natrafia na posiadającego dorodny garb bezimiennego klauna, który wykazuje się niezwykłą wręcz znajomością anatomii oraz zręcznymi palcami, co udowadnia ratując życie jednej z akrobatek. Frankenstein długo nie myśląc postanawia wyciągnąć z cyrku gnębionego garbusa, jednak podczas próby wydostania go z klatki naraża się na gniew nie tylko dyrektora, ale wszystkich pracowników tego przybytku. Dzięki sprytowi uciekiniera cała akcja kończy się sukcesem, a Victor nadaje swojemu nowemu znajomemu imię Igor. W dość ekwilibrystyczny sposób doktor sprawia, że garb Igora znika. Od teraz obydwaj pracują nad tajemniczym projektem, który ma sprawić, że człowiek pokona śmierć. Niedługo okazuje się, że podczas ucieczki z cyrku zamordowany został jeden z pracowników, co oczywiście spada na barki Frankensteina i jego nowego przyjaciela. Scotland Yard dysponując bardzo dokładnymi portretami pamięciowymi zaczyna swoje śledztwo.


Patrząc na obsadę od razu można było wieszczyć sukces tej produkcji. Świetny McAvoy i próbujący zerwać z piętnem młodego czarodzieja Daniel Radcliffe byli najjaśniejszymi punktami listy płac filmu "Victor Frankenstein". To ta dwójka aktorów miała zagwarantować sukces tej produkcji, a to wydaje się być dużo bardziej prawdopodobne, kiedy spojrzy się na dotychczasowe doświadczenie reżysera i scenarzysty. A raczej jego brak. Ten pierwszy, czyli Paul McGuigan ma na swoim koncie kilka pełnometrażowych filmów, ale według mnie tylko dwa są godne polecenia - "Gangster No. 1" (2000) oraz "Lucky Number Slevin" (2006). Problem w tym, że to dwa filmy gangsterskie, a tutaj filmowiec rzucił się na klimaty zahaczające o horror. Natomiast scenarzysta, Max Landis swój debiut zaliczył przy okazji mocumentary "Chronicles" (2012). Od tamtej pory brał udział przy powstaniu trzech średnio udanych komedii. Ta dwójka filmowców miała sprawić, że opowiedziana już na wiele sposobów historia przedstawiona w wydanej pierwotnie w 1818 roku książce Mary Shelley miała być świeża jak nigdy dotąd.


Czy ta sztuka się udała? Niestety nie. A cóż takiego stanęło na drodze sukcesu tej produkcji? Chyba wszystko, a już na pewno umiejętności reżysera, jak i scenarzysty. Chociaż nie chcę tutaj pluć jadem dla samego plucia. Podczas oglądania "Victor Frankenstein" moja irytacja wzrastała wraz z postępem fabuły. Już pierwsze sceny, w których widać koszmarnie ucharakteryzowanego Daniela Radcliffe'a bardziej przywodzą na myśl jakiś nie do końca udany teatr telewizji, a nie wysokobudżetową kinową produkcję. Kolejne sceny niestety nie sprawiają, że to pierwsze wrażenie znika, wręcz je cementują. Tak naprawdę dopiero pod koniec film zaczyna wyglądać trochę lepiej. Cała historia zdominowana jest przez Victora i Igora. Inne postaci pojawiają się tylko epizodycznie. A to wpadnie oficer Scotland Yardu, a to przyjdzie ojciec Victora, czasami też pojawia się akrobatka, której Igor uratował życie. Ale tak naprawdę wszystko co dzieje się poza domem Frankensteina kompletnie nie ma sensu i nie bardzo ma wpływ na to, co się w tym domu dzieje. Policja mimo posiadania niemalże fotokopii twarzy Victora wcale nie stara się go szukać, a ten też nawet nie próbuje się ukrywać. Grana przez Jessicę Brown Findlay akrobatka niedługo po wypadku staje się dystyngowaną damą z dobrego domu. Z cyrku do szpitala dla biedoty, a później na salony. A dlaczego? Bo tak i już. Oficer Scotland Yardu rzuca jakimiś tekstami w stylu Paulo Coelho, a za chwilę rozmawia w zupełnie inny sposób. Tak jakby ktoś tutaj robił przynajmniej dwa niezbyt ze sobą połączone filmy.


Już pominę kompletnie irracjonalny sposób na pozbycie się garbu Igora i tego, jak szybko mężczyzna za pomocą prymitywnego "pajączka" ze stelażem zaczął chodzić wyprostowany. Nie bardzo też wiadomo skąd grany przez Radcliffe'a bohater doskonale zna anatomię człowieka. Ot na początku rysuje sobie szkielet, mięśnie, itp. Takich pierdół jest cała masa. Do tego dochodzą jeszcze niezwykle tanio wyglądające efekty specjalne z pierwszym ożywieńcem na czele. Pamiętacie koszmarnie zrobionego szympansa CGI w "Planecie Małp" Tima Burtona? Tutaj jest zdecydowanie gorzej, chociaż pomiędzy filmem Burtona i "Victor Frankenstein" jest aż 15 lat różnicy. Jak widać grafika komputerowa w ogóle nie poszła do przodu, wręcz mam wrażenie, że zaczęła się cofać. Zdjęcie wskrzeszonego małpiszona znajdziecie powyżej.


Radcliffe w tej produkcji wypada bardzo słabo i sprawia wrażenie sztucznego. Zresztą sama jego postać została sztucznie wykreowana i stanowi jakby przeciwieństwo opętanego szaleńczą wizją Frankensteina. Jedyną osobą, która próbuje ratować tę produkcję jest James McAvoy. Wypada świetnie jako szalony naukowiec dążący za wszelką cenę do zrealizowania postawionego sobie celu. Przy tym nie zapomina o rzuceniu od czasu do czasu jakiegoś żarciku pasującego, lub kompletnie nie pasującego do danej sytuacji. Charyzmą po prostu miażdży każdego kto stanie wraz z nim przed kamerą. I niemalże w każdej scenie podczas dialogów pluje na swojego rozmówcę, którym przeważnie jest właśnie Igor. Jednak sam McAvoy nie był w stanie uratować tej produkcji. Na plus wypadają jeszcze niektóre scenerie, zwłaszcza te z końcówki filmu. Ale to praktycznie wszystko. Idiotycznie wypada próba zmiany warstwy fabularnej i przekształcenie postaci Igora, który staje się jakby sumieniem Victora Frankensteina. Film jest kompletnie pozbawiony klimatu, co jest chyba największym minusem tej produkcji.


Czy warto zabrać się za oglądanie filmu "Victor Frankenstein"? Nie. Jest to niezwykle tanio wyglądający, irytujący i kompletnie nijaki obraz. Do wspomnianej bylejakości swoją cegiełkę dokłada tutaj Daniel Radcliffe, który chyba zaczyna brać przykład ze swojej drewnianej koleżanki Emmy Watson. Jedynie James McAvoy z całej tej menażerii stara się ile może, żeby wyratować ten film. Niestety mimo tego "Victor Frankenstein" bardziej przypomina jakąś wysokobudżetową produkcję ze stajni Asylum niż potencjalny kinowy hit.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz