czwartek, 29 października 2015

"Gówniana siódemka" na halloween

Jeżeli macie dosyć swoich znajomych i chcecie się ich pozbyć raz na zawsze to świetnym sposobem może okazać się zorganizowanie maratonu filmowego na halloween. Ale pewnie teraz po głowie kołacze Wam się pytanie, jakie filmy dobrać, żeby osiągnąć postawiony sobie cel? Możecie skorzystać z kilku propozycji podsuniętych w tym poście, które zagwarantują Wam utratę przyjaciół w jeden wieczór i to bez większego wysiłku. Oto "gówniana siódemka"!

Autor tekstu: Est


Anthropophagus

Rok: 1980
Gatunek: horror
Kraj: Włochy

Joe D'Amato to jeden z klasycznych włoskich reżyserów, który z jednej strony serwował solidne produkcje, ale zdarzały mu się również kompromitujące wpadki. Do tych drugich spokojnie można zaliczyć "Anthropophagus" z 1980 roku. Fabuła filmu kręci się wokół grupki przyjaciół, którzy przyjechali na jedną z greckich wysp. Traf chciał, że jest to miejsce, w którym grasuje ludożerca. Sam pomysł nie wydaje się nad wyraz oryrinalny, tym bardziej, że D'Amato ma na swoim koncie sporo filmów o kanibalach. Jednak to nie pomysł jest tutaj najgorszy. "Anthropophagus" chyba tylko z uwagi na ostatnią scenę (zresztą pokazaną na plakacie) uważany jest za horror i to nawet kultowy. W tej produkcji nie uświadczycie zbyt wielu krwawych scen (zdaje się, że są tylko dwie). Nie dzieje się tutaj również nic ciekawego, po prostu nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nawet to żenujące aktorstwo wydaje się być plusem, przynajmniej jest się z czego pośmiać. Ale ta wszechobecna nuda i brak jakiegokolwiek napięcia jest niewybaczalny.




FleshEater

Rok: 1988
Gatunek: horror
Kraj: USA

W 1968 roku na ekrany kin trafił film, który na zawsze zmienił kino grozy. Chodzi oczywiście o "Noc Żywych Trupów" w reżyserii George'a Romero. Jednym z najbardziej wyświechtanych motywów z tej produkcji jest zdjęcie z wykrzywioną gębą człowieka o nazwisku William Hinzman wcielającego się jednego z zombiaków. Dlaczego akurat tak? Nie wiadomo. W każdym razie ten sam człowiek szukający dalej szczęścia w kinie grozy postanowił zająć się nie tylko aktorstwem, ale również reżyserią i pisaniem scenariuszy. I tak jak życie nie zweryfikowało jego braku talentu aktorskiego (zagrał w kilkunastu filmach), tak w przypadku pozostałych elementów poległ wypuszczając na świat "FleshEater". Film niejako nawiązuje do "Świtu Żywych Trupów", bo oto z trumny powstaje zombie o znanej gębie (oczywiście chodzi o samego reżysera i scenarzystę), co też rozpoczyna atak plagi truposzy, które wałęsają się w poszukiwaniu pożywienia. Fabuły praktycznie tutaj nie ma. Mam wrażenie, że Hinzman po prostu chciał jeszcze raz wcielić się w zombiaka i myślał, że będzie drugim Romero. Jak się okazało nie jest. Ten film to dramat praktycznie w każdym punkcie: aktorstwo, dialogi, scenografia, charakteryzacja, muzyka, montaż i zdjęcia. Nic nie zostało tutaj zrobione chociażby znośnie. Oczywiście nie mogło też zabraknąć wszędobylskiej nudy, która jest tutaj przerywana idiotycznymi zachowaniami ludzi uciekających przed zombie. Można by pomyśleć, to jeden z tych filmów "tak złych, że aż dobrych", ale nie dajcie się zwieść.




Rasen

Rok: 1998
Gatunek: horror
Kraj: Japonia

Film "Ringu" był prawdziwym hitem, nawet amerykański remake okazał się być zaskakująco dobry. A skoro jakiś horror odnosi sukces kasowy, to żądni jeszcze większych pieniędzy filmowcy zaczynają bawić się w tworzenie niekończących się sequeli, prequeli i spin-offów. "Rasen" to alternatywna kontynuacja "Ringu", w której to przyjaciel Takayamy postanawia rozwikłać tajemnicę śmierci swojego kumpla. Śledztwo sprawia, że w końcu w jego ręce trafia przeklęta kaseta VHS. I można by uznać, że jest to całkiem niezły pomysł nie tylko na kontynuację, ale w ogóle na odrębny film w uniwersum "Ringu". Problem w tym, że to jest jedna z tych produkcji, które można włączyć, wyjść na godzinę i przez ten czas akcja nie ruszy nawet o milimetr. Tutaj absolutnie nic się nie dzieje, nuda wylewa się z ekranu hektolitrami i nic nie jest w stanie zatrzymać tego smętnego potoku. Nawet gdyby wziąć pod uwagę te "nowsze" produkcje nawiązujące do "Ringu" (tak, te wszystkie "Sadako" i inne) to i tak wypadają one lepiej niż "Rasen". Jeżeli macie problemy z zaśnięciem to polecam sięgnąć po ten film.




Shark Week

Rok: 2012
Gatunek: horror
Kraj: USA

Rekinie kino przeżywa renesans. Nawet po tym, jak film "Szczęki" odnosił największe sukcesy nie pojawiało się aż tyle horrorów z rekinami. I nie wiem, czy to kwestia tego, że Asylum i Syfy tak bardzo uwzięły się na produkowanie kolejnych opowieści o morderczych ludojadach czyhających na beztroskich studenciaków, czy może widzowie aż tak bardzo pokochali te morskie drapieżniki do tego stopnia, że są w stanie obejrzeć absolutnie wszystko, oby tylko były w nich rekiny (jednak podejrzewam, że to wina Asylum i Syfy). W każdym razie "Shark Week" jest świetnym przedstawicielem tych najgorszych i najtańszych produkcji z gatunku "shark movie" (tak, to już odręby gatunek). Jakiś bogaty szaleniec porywa grupkę ludzi i umieszcza ich swojej wyspie. Ci "szczęśliwcy" będą się musieli zmierzyć z siedmioma najgroźniejszymi gatunkami rekinów przez siedem kolejnych dni. Oczywiście przeżyć może tylko jedna osoba. No i spoko, wychodzi na to, że ta produkcja niczym specjalnym nie różni się od innych tego typu obrazów. A jednak w tym filmie praktycznie nie ma rekinów. Sceny starć z drapieżnikami są tak świetnie pomyślane, że często dzieją się w nocy, albo w ciemnej jaskini. Bohaterowie chlupią się w wodzie, a kamerzysta poprzez paralityczne ruchy nadaje dynamiki ujęciom. I tak wygląda tutaj większość scen. Oczywiście te "sceny akcji" są przerywane drewnianymi dialogami, a "aktorzy" występujący w "Shark Week" w każdej scenie usilnie starają się udowodnić, że grać nie potrafią.




The Apparition

Rok: 2012
Gatunek: horror
Kraj: USA

Lubicie filmy o duchach? To w "The Apparition" znajdziecie wszystko to, co już widzieliście wielokrotnie w innych produkcjach tego typu. Z początku jeszcze jest znośnie, ot zwykły niewyróżniający się horror bazujący na kliszach, jakich wiele. I tak jest to momentu, w którym pewnie skończył się budżet na dalsze kręcenie, bo na pierwszy plan wysuwa się product placement. Lubicie reklamy? "The Apparition" to trwająca 90 minut reklama przeróżnego sprzętu. Twórcy nie silą się nawet na to, żeby w jakiś sensowny, może trochę podprogowy sposób podsuwać jakieś produkty, oni walą je przed oczy widza z takim wyczuciem jak słynna reklama smalcu w "Klanie". Prawdziwe apogeum product placementu następuje w momencie, w którym główna bohaterka trafia do supermarketu. Po obejrzeniu tego filmu na pewno zdacie sobie sprawę, że musicie kupić nowy odkurzacz, wasz laptop to przeżytek (i przydałby się Mac), a łóżko już dawno powinniście wymienić, bo przecież w "The Apparition" pokazywali fajniejsze. Prawdziwa uczta dla reklamożerców, chociaż pewnie i oni poczują się zniesmaczeni i zażenowani.




The Gallows

Rok: 2015
Gatunek: horror
Kraj: USA

"Found footage" to jeden z najbardziej eksploatowanych podgatunków horroru. Przy czym jest to równocześnie technika, która jest w 90% przypadków kiepsko wykorzystywana. Naprawdę rzadko udaje się filmowcom nakręcić naprawdę dobry dreszczowiec kręcony z ręki. "The Gallows" jest czołowym przedstawicielem produkcji, którym bardzo daleko do udanych. Już sam zwiastun źle świadczy o tym filmie. Grupka licealistów mierzy się z makabryczną legendą związaną z teatrem szkolnym. Problem w tym, że nie ma tu za grosz klimatu, a bohaterowie zachowują się idiotycznie i nie ma w tym nawet odrobiny realizmu. Ja rozumiem, że to horror i nie wszystko musi się zgadzać, mogą być też wielkie dziury w scenariuszu. Ale tutaj absolutnie nic nie trzyma się kupy, a większość kluczowych dla filmu scen zostało pokazanych w zwiastunie (to po co oglądać cały film?!). No i gdyby tego było mało, to jest on reklamowany hasłem "Tak straszny... że trudno go oglądać". I to niezwykle trafne stwierdzenie idealnie podsumowuje "Szubienicę".




The Vulture's Eye

Rok: 2004
Gatunek: horror
Kraj: USA

Na koniec prawdziwa petarda, której w żadnym wypadku nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu. Frank Ściurba to prawdziwy król gównianego kina, może się mierzyć tylko z Tommym Wiseau, ale i tak Frank pewnie by wygrał. "Smak Zła", bo tak brzmi polski tytuł tej produkcji, to nic innego jak bardzo awangardowe podejście do ekranizacji "Draculi" autorstwa Brama Stokera. Na czym polega owa awangarda? Ano na tym, że ten film praktycznie nie ma nic wspólnego ze wspomnianą klasyczną powieścią. Ściurba jako doświadczony realizator filmów weselnych (i jest to najprawdziwsza prawda) zatrudnił chyba samych amatorów bez chociażby odrobiny talentu, a scenerie dobierał losowo. Montaż jest tutaj tak chaotyczny, że nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się na "szczuciem cycem" (jest taka scena, która przewija się praktycznie przez cały film). Nie wiadomo, czy niektóre sceny to retrospekcje, czy jakaś alternatywna rzeczywistość, a może po prostu błędy w montażu i po prostu nie miały się w ogóle znaleźć w "Smaku Zła". Dialogi są oczywiście drętwe, gry aktorskiej nie ma, fabuła została wymyślona podczas posiedzenia w kiblu, a jakość zdjęć jest gorsza niż u początkujących youtuberów nagrywających komórką. Jeżeli chcecie zobaczyć jeden z najgorszych filmów w historii to sięgajcie śmiało, ale ta produkcja będzie Was prześladować do końca życia...albo i dłużej.

2 komentarze:

  1. no faktycznie, jest się czym zniesmaczyć na Halloween :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale one nie mają zniesmaczyć, gdyby tak miało być, to na liście musiałyby być te wszystkie wyświechtane "Ludzkie Stonogi", "Srbskie Filmy", "Salo", "August Undergroundy", "Man Behind The Sun", czy jakieś "Guinea Pig". Chodzi o filmy "złe", a nie obrzydliwe.

      Usuń