niedziela, 28 sierpnia 2016

Tajemnica Witley'ów

Die, Monster, Die!
Giń stworze, giń!

Rok: 1965
Gatunek: horror/sci-fi
Kraj: UK/USA

Zauważyłem pewną prawidłowość odnośnie horrorów z lat 60-tych. Oglądanie większości ekranizacji twórczości Edgara Alana Poe, czy Howarda Phillipsa Lovecrafta sprawia mi niesamowitą przyjemność. Te filmy mają w sobie jakiś teatralny przepych, zwłaszcza biorąc pod uwagę bogate scenografie, których centrum niemal zawsze stanowi dworek lub przestrzenne domostwo pełne niezwykłych eksponatów (bo nie nazwałbym tym przedmiotów meblami). Cechą charakterystyczną jest też niespieszna akcja, dzięki czemu dużo lepiej udaje się budować klimat tajemnicy. Aż dziwne, że mając zamiłowanie do tego typu produkcji dopiero teraz sięgnąłem po "Die, Monster, Die!" w reżyserii Daniela Hallera. Film ten jest próbą ekranizacji opowiadania H.P. Lovecrafta zatytułowanego "The Color Out Of Space", w polskim przekładzie znanego jako "Kolor z przestworzy" lub "Kolor z innego wszechświata".



Stephen Reinhart (Nick Adams) na zaproszenie swojej narzeczonej przybywa do małego miasteczka Arkham położonego w Nowej Anglii. Mieścina na pozór niczym nie różni się od innych jej podobnych. Jednak Stephen szybko staje się ofiarą dziwactw lokalnej społeczności. Chłopak potrzebuje w jakiś sposób dostać się do dworku Witley'ów, gdzie czeka na niego narzeczona. Jednak taksówkarz rezygnuje z kursu, a właściciel wypożyczalni rowerów udaje, że wszystkie swoje sprzęty ma wypożyczone. Stephen nie mając innego wyboru decyduje się na pieszą wycieczkę. Po drodze mija bardzo niegościnnie wyglądające okolice, jakieś mroczne puszcze, czarne i niepokojące pustkowia. Kiedy dociera na miejsce okazuje się, że Nahum Witley jest mu bardzo niechętny. Wręcz nakłania go do natychmiastowego wyjazdu. Oczywiście chłopak nie korzysta z rady ojca swojej narzeczonej i postanawia zostać. Poznaje chorowitą matkę swojej wybranki, która prosi go, żeby jak najszybciej zabrał jej córkę z tego miejsca. Ewidentnie coś niepokojącego dzieje się w usytuowanym na odludziu dworku Witley'ów. Tę aurę tajemniczości tylko podsycają dziwne zachowania Nahuma Witley'a, który za wszelką cenę chce się pozbyć ze swojego domu narzeczonego córki.



"Die, Monster, Die!" ogląda się w błyskawicznym tempie. I prawdę mówiąc nie wiem dlaczego, bo film trwa 80 minut. Najlepszy z całej produkcji jest tajemniczy początek, kiedy to (niezwykle podobny do Borysa Szyca) Nick Adams wcielający się w rolę Stephena przechadza się po Arkham szukając pomocy w dostaniu się do domu Witley'ów. Świetnie wypada też jego spacer poprzez dziwaczne i tchnące grozą krajobrazy. Problem zaczyna się już po dotarciu głównego bohatera na miejsce. O ile Boris Karloff wcielający się w głowę rodziny Witley'ów wypada przekonująco i za wszelką cenę chce się pozbyć Stephana, o tyle pozostali bohaterowie są totalnie nijacy. Jego żona sprawia wrażenie opętanej, córka jest jakby z zupełnie innego świata (niby tu mieszka, ale nie wie co się dzieje), a lokaj...no jakby go w ogóle nie było. Za to jak zwykle świetnie wypada scenografia. Obojętnie czy akcja akurat toczy się w głównym holu dworku, czy w jego piwnicy. Ewidentnie jest to element, do którego twórcy najbardziej się przyłożyli. Szkoda, że tak mało scen zostało nakręcony w okolicach budynku, bo ewidentnie tchnęły tajemniczą grozą. Samo tempo akcji jest mocno nierówne, chociaż jak wspomniałem na początku "Die, Monster, Die!" ogląda się błyskawicznie. Głównie dlatego, że nie dostajemy tutaj żadnego wstępu, od razu główny bohater musi ścierać się z ostracyzmem związanym z rodziną Witley'ów. Kiedy dociera do domu wszystko idzie niezwykle szybko, a finał mocno przypomniał mi "Curse Of The Crimson Altar". W sensie, że wszystko zostało rozwiązane w zaledwie jednej, czy dwóch scenach. Cała intryga i skrywana przez Nahuma Witley'a tajemnica została rozwiązana momentalnie. Mimo tych ewidentnych minusów "Die, Monster, Die!" oglądało mi się przyjemnie, chociaż brakowało mi tych luźniejszych elementów podbudowujących klimat (jak to miało miejsce w "Curse Of The Crimson Altar"). Momentami miałem wrażenie, że odpowiedzialny za reżyserię Daniel Hall nie bardzo miał pomysł na ten film i zrobił go trochę od niechcenia.



Film w reżyserii Daniela Hallera to niestety tylko średniak. To produkcja, w której świetnie uchwycono klimat, dzięki czemu mało interesujący bohaterowie nie zawadzają aż tak bardzo. Zdecydowanie na plus wypada niezwykle zaangażowany w swoją rolę Boris Karloff, nieźle wypada też Nick Adams, niestety o pozostałych aktorach niewiele mogę powiedzieć. Zdecydowanie na plus należy zaliczyć świetną scenografię i jedną zapadającą w pamięć scenę w szklarni (szkoda,  że taka krótka). Niestety poza tymi nielicznymi elementami "Die, Monster, Die!" nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Chociaż nie mogę powiedzieć, żeby projekcja tego filmu nie sprawiła mi przyjemności.






3 komentarze:

  1. angielskie filmy mają klimat do dziś pamiętam taki w którym odkopano pradawne zło w tunelu metra ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezapomniane "Quatermass and the Pit" :-)

      Usuń
    2. dzięki za tytuł bo on mi akurat z głowy wyleciał xD

      Usuń