poniedziałek, 30 listopada 2015

Amerykański gladiator kontra Meksykanie

The Killing Zone
(Strefa Śmierci)

Rok: 1991
Gatunek: akcja
Kraj: USA/Meksyk

Autor recenzji: Est

"The Killing Zone" to jedna z tych amerykańskich produkcji, które miały przyciągnąć widzów, bo w roli głównej występuje osoba znana z jednego z telewizyjnych programów rozrywkowych. Tutaj jest nią Deron McBee, gwiazda programu "American Gladiators", w którym napakowani goście i wygimnastykowane babeczki brali udział w dziwnych konkurencjach. Możecie go też kojarzyć z roli Motaro z "Mortal Kombat: Annihilation". Reżyserią "The Killing Zone" zajął się Addison Randall, z którym już kiedyś się spotkałem przy okazji filmu "Hollow Gate". To niestety nie wróżyło nic dobrego. Ale kto wie? Może Randall nie potrafi robić horrorów, ale z kinem akcji radzi sobie całkiem nieźle? Nic nie szkodziło zaryzykować.

Garret odsiadujący karę więzienia nie ma lekko, ciągle atakują go jakieś grubasy.
Jakiś czas temu Garret i Sam Bodine zaleźli za skórę meksykańskiej mafii, którą rządzili bracia Vasquez. Po kilku latach przebywający w więzieniu młodszy z braci Vasquez podczas odsiadki w więzieniu zostaje zabity przez jednego ze współwięźniów. Carmen Vasquez postanawia natychmiast udać się do Stanów Zjednocznonych i pomścić śmierć brata. O wszystkim dowiaduje się FBI, które deleguje do sprawy detektywa Jacka Slade'a. Ten niemalże od razu uda się po pomoc do rodziny Bodine. Niestety okaleczony Sam nie jest w stanie pomóc FBI, a Garret właśnie odsiaduje karę 5 lat więzienia za złamanie szczęki jakiemuś typowi. Slade postanawia załatwić zwolnienie mężczyzny, ale pod warunkiem, że ten pomoże mu dorwać starszego z braci Vasquez.

Carmen Vasquez ciężko przyjął wiadomość o śmierci brata.
No dobra, Addison Randall nie potrafi robić kina akcji, ale tutaj przynajmniej jest się z czego śmiać. Śmieszy przede wszystkim ogromna niekonsekwencja scenariusza. W początkowej scenie widać jak Sam Bodine wisi nad jakąś skarpą, a Garret puszcza linę, do której przywiązany jest jego wuj. W konsekwencji Sam powinien roztrzaskać się o skały i już więcej nie powinniśmy go zobaczyć na ekranie. Ale jak się okazuje mężczyzna w efekcie upadku na skały tylko kuleje. Jednak w kolejnej scenie Garret podczas rozmowy ze Sladem oznajmia, że jego wuj stracił nogi przez Vasqueza. Już pomijam, że czasami aktor grający Sama Bodine'a zapowina kuleć, ale to tylko taki szczególik.  I jak tu nie zgłupieć? Praktycznie wszystko w tym filmie jest zabawne. Deron McBee przypomina trochę Ultimate Warriora z WWF, ale kiedy jeździ na Harley'u to upodabnia się do Renegata (tak, tego serialowego) i jeszcze ma na oczach okulary, które chyba podpieprzył Randy'emu Savage'owi. Z tymże główny bohater mimo słusznej postury i miny wioskowego głupka zachowuje się jak dobry chłopak z sąsiedztwa, który mimo podpisania paktu z FBI ma wszystko w dupie. I zaczyna działać dopiero jak po raz kolejny bandziory Vasqueza napadają na bar jego wuja.

Garret niczym Renegat wozi się Harleyem.
Oczywiście wówczas Garret staje się najtwardszym twardzielem na Ziemi i kładzie kogo chce, a jego uderzenia momentalnie posyłają obwiesiów na deski. W "The Killing Zone" znaleźć można również masę zabawnych scenek, które nic specjalnie nie wnoszą do fabuły. Np. spotkanie Garreta z miejscowym mafiozo o nazwisku Abruzzo, który ewidentnie jest Włochem, ale o Vasquezie mówi per "obcokrajowiec". Sama konwersacja jest tak nadęta, że aż bawi. Na osobny akapit zasługuje muzyka przewijająca się w tym filmie. Za ten element odpowiedzialny jest Jeff Lass, który był również pomysłodawcą fabuły "The Killing Zone". Jego szalona gra na klawiszach nie raz wprawiała mnie w zakłopotanie. Jego muzyka rzadko kiedy pasuje do tego co aktualnie dzieje się na ekranie. Od razu przypomniała mi się ścieżka dźwiękowa do filmu "The Final Sacrifice".

Krzysztof Krawczyk jest jednym z najbardziej zaufanych ludzi Vasqueza.
Jak na początek lat 90-tych przystało nie brakuje tu też sceny pod prysznicem, w której można podziwiać wdzięki Melissy Moore znanej z roli policjantki w "Samurai Cop". Ciekawie wypada też scena pościgu, w której do pełnego szczęścia zabrakło mi tylko rozwalenia straganu z owocami i gości przenoszących wielką szybę przez ulicę. Ale nie można mieć wszystkiego. Film jako całość mocno przypomina niskobudżetowe seriale akcji z lat 90-tych, w których nie brakowało elementów humorystycznych, a każdy odcinek kończył się "pauzą" podczas, gdy główni bohaterowie świętowali rozwiązanie sprawy. W bardzo trafny sposób wyśmiewano ten motyw w serialu "Police Squad". "The Killing Zone" to zdecydowanie produkcja z kategorii "tak złe, że aż dobre". I polecam go wszystkim, którzy lubią odpocząć sobie oglądając niedorobione produkcje z czasów świetności VHS-ów.

I wchodzą napisy końcowe, zakończenie prawie jak w typowym serialu akcji z lat 90-tych.
O "The Killing Zone" mógłbym pisać i pisać, bo to naprawdę kawał oldschoolowej rozrywki w najgorszym guście. Oczywiście jak przystało na tanie produkcje z lat 90-tych pełno tu wpadek realizatorskich, nielogiczności, słabego aktorstwa, kiepskiej muzyki, itp. W "Strefie Śmierci" nie ma nawet porządnych scen walki, co jeszcze bardziej podnosi rangę tej produkcji. Co prawda Addison Randall znowu udowodnił, że nie umie robić filmów, ale przynajmniej robi to tak nieudolnie, że aż ciężko się nie śmiać podczas kolejnych scen. Poza tym jest tu wszystko, czego można by się spodziewać po niskobudżetowym kinie akcji z lat 90-tych. Jeżeli lubicie złe produkcje, które niesamowicie bawią i na długo pozostają w głowie to "The Killing Zone" może okazać się strzałem w 10.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz