piątek, 14 grudnia 2012

Resident Evil: Retribution (2012)

Resident Evil: Retribution
(Resident Evil: Retrybucja)

Rok: 2012
Gatunek: akcja/horror/sci-fi
Kraj: Kanada/Niemcy

Autor recenzji: Bobson

Długo szukałem w sobie odpowiednich słów, które potrafiłyby opisać uczucia, które wiły się we mnie (jak robaki) po obejrzeniu filmu „Resident Evil: Retribution”. Seans był dla mnie tak druzgoczący, że w jego trakcie zauważyłem,  jak nieświadomie próbuję wydłubać sobie oczy. Za próby samookaleczenia odpowiada ten sam rzeźnik kinematografii, który spierdolił tytuł „Residen Evil” już na samym początku, X części temu – Paul W.S. Anderson (spryciarz ma na swoim koncie kilka innych spektakularnych porażek z tytułami-pewnikami, jak widać ma kunszt w łapie). Oto bowiem specjalista od napuszonych i efekciarskich gniotów. Gość, który wszystkie znane mu triki reżyserskie mógłby wyliczyć na palcach jednej ręki – z przekrojami budynków, w których dzieje się akurat akcja i oczywiście wszystko w zwolnionym tempem. Po seansie jego status urósł w moich oczach do miana drugiego Uwe Bolla – a tu zahaczamy już o wagę ciężką gównianych produkcji za duże "myliony".  Wiem co mówię, kiedy pierwszy kręci filmy-reklamy, płytkie wideoklipy wydłużone czasowo do ram filmowych. Drugi finansuje swoje produkcje za dawne faszystowskie złoto, do którego jakimś cudem zdobył dostęp – w myśl, że „tamtym” ten kapitał już się nie przyda… Czekam na kolaborację obu panów. Tymczasem w tej chwili postaram się pokrótce przybliżyć czym jest półtorej godziny tej dyskursywnej katorgi.  Zrobię to zaś by Was ostrzec, i  wierzcie mi, nie jest łatwo pisać z zaciśniętymi pięściami.  Anderson draniu! To za półtorej godziny mojego życia, które mi ukradłeś i które już nigdy do mnie nie wróci. Zanim wsiądę jednak do tego wagonika nienawiści, chcę oficjalnie oświadczyć: zabierając się za ten tytuł uzbroiłem się po zęby w odpowiedni dystans, doskonale wiedziałem z jakiej półki rozrywkę sięgam i przeczuwałem jakich lotów będzie to widowisko. Jednak to co zastałem… czuje się intelektualnie zgwałcony i jest mi po prostu przykro.

3..2..1..


Milla Jovovich wraca po raz kolejny do swojej życiowej roli – Alice. Bohaterka była już praktycznie wszystkim w serii o zmaganiach ludzkości z Wirusem-T, odpowiedzialnym za globalny kataklizm, zmieniający ludzi w potwory. Zaczynając od ofiary walczącej desperacko o przetrwanie, poprzez specjalnie wyszkoloną  agentkę, mutantkę, super-mutantkę, by znów zmienić się w zwykłego człowieka i od nowa. Wszystko to za sprawą scenariusza, który moim zdaniem, jeżeli w ogóle kiedykolwiek został napisany, to tylko w zarysie dawno temu, zanim jeszcze umarła ostatnia nadzieja fanów tytułu na godną ekranizację ich ulubionej gry. Tak więc i tym razem wszechpotężna korporacja Umbrella, stojąca za całym złem tego świata, próbuje zapanować nad tymże światem, co tworzy ciekawy paradoks. Na dobrą sprawę nie wiem kto chciałby panować nad takim pierdolnikiem, wypełnionym krwiożerczymi potworami, ale najwyraźniej chłopcy z planning managementu doszukali się w tym żyły złota. Alice natomiast, wraz z grupą totalnie bezbarwnych modelów, udających zaprawionych w boju twardzieli, staje im na drodze – dlaczego? Bo kurwa tak, bo „w imię zasad skurwysynu”.  No i mamy kolejny film o tym samym i z tymi samymi aktorami (nawet tymi, którzy już sczeźli we wcześniejszych odsłonach – z pomocą przychodzi klonowanie).  Od pierwszych chwil widać, że nie ma tu nawet cienia pomysłu na fabułę. To jednak w żaden sposób nie przeszkadza Andersonowi być niczym bóg w świecie, który popełnia. Uśmierca swoich bohaterów, przywraca ich do życia, raz pokazuje sceny akcji w slo-mo, a raz puszcza je od tyłu. To co zaś ma być atutem w postaci ładnych obrazków i przydługich sekwencji walk jeszcze w zwolnionym tempie, po pewnym czasie mieli mi mózg i gotuje na parze, wydobywającej się z moich uszu (tak, tak jak w kreskówkach). Bohaterowie filmu uparcie przedzierają się z lokalizacji w lokalizacje, jak z jednego levelu w następny. Wszystko zaś poprzedzone walką z głównym bossem, największym łobuzem w okolicy. Od strony produkcyjnej nie ma w tym radości ani pasji, jakby za konstrukcje filmu odpowiadała bezduszna maszyna – najpewniej Pegasus (polska wersja konsoli Nintendo). Macie moją gwarancję, że można pójść w trakcie seansu po coś do przegryzienia i nie sposób pogubić się w intrydze. Minuty filmu lecą, a fabuła, która jasno została określona na samym początku, stoi w miejscu i nie wnosi nic nowego. Ja jako widz intelektualnie się cofam, oglądając czerstwe dialogi pomiędzy kopniakami i wybuchami. Na twarzach aktorów próżno szukać emocji czy jakiejkolwiek ekspresji. Przypomina to pokaz sztuki grania gwiazd porno – znudzone bla bla bla i na kolana. Tylko,  że w tym przypadku to ja się czuje jakbym był dymany.

Mógłbym przytaczać kolejne ataki ten film, ale chyba już łapiecie obraz sytuacji. Jeżeli to Was nie zraża, spróbujcie swoich sił, twardziele i masochiści tego świata łączcie się. Dodam jedynie, że ja nie oglądałem tego filmu samemu i tylko dzięki mojemu czujnemu przyjacielowi nie chodzę teraz z opaskami na oczach. Bandażami jednak owinąłem się w środku. Zakrywają to pobojowisko, które zostawił po sobie Anderson. Teraz jestem mumią od wewnątrz, przy następnej części poproszę lobotomię. 

Ocena: 2/10
(ok, +pkt za radzieckiego żołnierza-zombie z piłą spalinową na motocyklu, to było spoko)

4 komentarze:

  1. Ja do tego mogę dodać tylko tyle, że w filmie pojawił się straszliwie słaby Leon Kennedy. Nawet jeszcze bardziej bezbarwny niż Chris Redfield, który zaszczycił swoją obecnością "Resident Evil: Afterlife" (który był jednak zdecydowanie lepszy niż "Retrybucja").

    Na duchu podnoszą mnie tylko animowane filmy garściami czerpiące z gier - "Resident Evil: Damnation" i "Resident Evil: Degeneration". Szkoda, że Anderson chociażby w niewielkim stopniu nie wzoruje się na tych animacjach i ciągnie dalej swój słaby wątek z Alice.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, ten film mnie zmaltretował. Najgorszy z całej kiepskiej serii. Chętnie bym zobaczył jak dają takie duże pieniądze Frankowi Ściurbie lub chłopakom z Asylum i każą zrobić kolejna część. Nie wiem czy nie wyszło by lepiej...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nosząc się z zamiarem obejrzenia jakiegoś filmu, zawsze za punkt wyjścia przyjmuję zmianę wewnętrznego nastawienia z przystosowaniem oczekiwań do specyfiki danego gatunku. Moje własne, wewnętrzne wartości, oczekiwania dające całokształt obrazu indywidualnego światopoglądu, ustępują miejsca przekazowi w formie konkretnego filmu. Trudno mi określić jakie filmy cenię sobie najbardziej i za co. Kwestia podjęcia jakiejkolwiek decyzji jest o tyle skomplikowana, że nie istnieją jednoznaczne kryteria pozwalające mi na dokonanie jakiejkolwiek hierarchizacji, poza wspomnianym przeze mnie wcześniej, wewnętrznym jednostkowym paradygmatem. Tym samym lista około 15 najlepszych wg. mnie pozycji pozostaje bez zmian od ponad 10 lat. Filmy, które można określić jako ambitne. Niosące ze sobą jakiś głębszy, immanentny przekaz, który nie został mi podany bezpośrednio i jednocześnie bezpośrednio wyjaśniony. Pozostawienie widza z otwartością interpretacyjną, gdzie hipoteza goni hipotezę i wymaga de facto głębszego, ponownego, a czasami nawet wielokrotnego zaangażowania własnej uwagi i intelektu w przekaz filmowy, jest elementem dobrego kina czy jakiekolwiek sztuki pod inną postacią, który cenię sobie najbardziej. Retribution w konfrontacji z takimi oczekiwaniami wypada blado. Co gorsza, konfrontując go z oczekiwaniami wobec filmów niższej klasy, gdzie jestem nastawiony na bierne, bezrefleksyjne, nie angażujące absolutnie żadnego obszaru mózgu odpowiadającego za intelekt, wchłanianie transmisji, również wypada blado. Wspomniana wcześniej kwestia nastawienia i jej przystosowywania do sztuki w różnej formie i wydaniu, pozwala mi "zaliczyć" filmy z różnych gatunków. Różnych reżyserów, budżetów i poziomów. Niezniszczalni, Predators - można rzec, że są to pozycje mało ambitne. Mimo to ja jako widz nie oczekujący absolutnie niczego poza przewidywalną konwencją danego gatunku, jestem zadowolony. Niestety, po wczorajszym seansie z Resident Evil i muszę przyznać, nieukrywaną sympatią do Zombie, pozycji wcześniejszych, które pozwalały obejrzeć i zapomnieć, ale nie pozostawiały żadnego niesmaku. Żadnej formy zażenowania czy negatywnych emocji wobec samego przekazu, o tyle Retribution rozczarowuje. Rozczarowuje nie tylko w konfrontacji z oczekiwaniami bazującymi na "dorobku" części poprzednich, ale również jako zestawienie elementów, które pozornie tworzą realia świata zarządzanego przez Umbrellę, a w rzeczywistości płyną tylko na dobrze już określonej i zdeterminowanej marce. Film jawi się jako suchy, niespójny i pełen ambiwalentnego podejścia do prezentowanego tematu. Sceny walki, przekoloryzowani, wymuskani o statusie modeli bohaterowie, fabuła, błędy logiczne w fabule i założeniach filmowych, naiwność, porażająca naiwność i brak chociażby jednego, jednego malutkiego indywidualnego elementu, który można by określić jako innowacyjny, wnoszący cokolwiek osobistego i zapadającego w pamięci względem części poprzednich. Szkoda.
    Mimo to, film jako kiepski, nie jest aż tak kiepski. W moim mniemaniu. Pojawiają się oczywiście emocje negatywne, jednak nie pozostają one długo i już po 15 minutach od zakończenia seansu można o nim, z powodzeniem, zapomnieć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Muszę się zgodzić. Chociaż dotychczas byłem sympatykiem serii, bardzo pasował mi jej klimat, to ten odcinek zweryfikowałem moje podejście. Gniot w każdym elemencie.

    OdpowiedzUsuń